Wędrówka pod prąd, czyli co można zobaczyć w Mołdawii

Wędrówka pod prąd, czyli co można zobaczyć w Mołdawii
Kiszyniów to miasto cudownych, zielonych parków i żebrzących w nich samotnych dzieci, miasto przystojnych policjantów, którzy czekają tylko na okazję, by wziąć kopertę, ambitnych ludzi, uczących się po to, by uciec, pięknych, ale jakże często opuszczonych kobiet.
-Otkuda wy?
-Z Polski.
-A dokąd?
-Do Kiszyniowa.
-Ale po co? Do nas nikt nie jeździ, u nas nic nie ma...

Podróż pociągiem
Choć nawet Mołdawianie dziwią się, że można do nich jechać turystycznie, nie tracimy ducha, w ścisku usiłujemy włożyć plecaki pod siedzenia i wykonując dziwaczne akrobacje, wskoczyć na górne łóżko, by nie przeszkadzać kolejnym, wchodzącym pasażerom.

Postanowiliśmy jechać pociągiem. Bilet kosztował tylko 150 zł, a przecież to około 900 kilometrów. Jesteśmy w klasie bez przedziałów, co oznacza, że wszyscy tworzymy „jedność”. Próbuję otworzyć okno, bo aż trudno mi oddychać, ale nic z tego. M. tłumaczy mi, że w tych pociągach okna się nie otwierają, a jeśli tak, to znaczy, że są zepsute i nie da się ich zamknąć. Zastanawiam się, czy zimno nie byłoby lepsze. Ale dosyć już tego cackania się ze sobą, skoro nikomu to nie przeszkadza, muszę być twarda.

Wsiedliśmy do pociągu około 19, o 21 zabawa trwała już w najlepsze. Na stolikach rozłożona na gazetach kiełbasa, ryba wędzona zakupiona od staruszki na stacji, a wszystko zapijane wódeczką, żeby wyszło na zdrowie. Nie chcę alkoholu, choć wszyscy nas częstują. Mołdawianie to wyjątkowo mili i gościnni ludzie, tłumaczę się bólem głowy. M. musi ulec, byłoby niewybaczalne, gdyby mężczyzna się nie napił. Wygramalam się z mojego posłania i idę po wrzątek. Miłym zaskoczeniem jest dla mnie mały kranik na początku wagonu, w którym ciągle jest gorąca woda. Wracam w momencie kiedy Ion, chłopak leżący naprzeciwko mnie, zwierza się M. Jedzie do swojej, niedawno poślubionej, żony. Pokazuje jej zdjęcie. „Śliczna” - mówię. „Ale przede wszystkim porządna” – podkreśla i rozpoczyna opowieść o tym, jak wypytywał jej koleżanki, czy na pewno jest „grzeczna”, czy na dyskoteki nie chodzi, czy z chłopakami nie tańczy. Dopiero po takim wywiadzie „uklęknął”. Teraz wraca do niej, do Gagauzji, autonomicznego regionu Mołdawii. Handluje tam polskimi butami. Nie, nie chciałby jej zostawiać, ale muszą przecież z czegoś żyć, a w kraju jest bardzo ciężko.

Miasto kontrastów
Dojechaliśmy wreszcie. Wychodzę z pociągu i aż kręci mi się głowie od nadmiaru świeżego powietrza. Dworzec główny jest dość ładny. Taki orientalny styl, kojarzy mi się raczej z Turcją. Żeby dostać się stamtąd do miasta, M. proponuje trolejbus lub marszrutkę. To taki mały busik. Jest, delikatnie mówiąc, zatłoczony i, jak się miałam wkrótce przekonać, było tak zawsze. Pierwszy raz cieszę się, że nie jestem zbyt wysoka. Wystarczy, że trochę pochylam głowę i już się mieszczę. M. ze swoim metr osiemdziesiąt pięć wygląda strasznie śmiesznie. Ale chyba jeszcze bardziej bawi mnie widok kobiet w wysokich obcasach i eleganckich płaszczach wygiętych w dziwnych pozycjach.

Kilka minut w tych wyjątkowych warunkach i już jesteśmy na głównej ulicy Ştefana cel Mare. Wygląda całkiem nieźle. Wzdłuż budynki rządu i parlamentu, pałac prezydencki, opera, teatr, ambasady, oddzielone bardzo drogimi sklepami i restauracjami. Na jezdni wspaniałe samochody i całkiem przystojni policjanci, pilnujący porządku na każdym prawie skrzyżowaniu. Zaczynam podejrzewać, że Ci z pociągu trochę przesadzali.

Szukamy z M. naszego hotelu. Błądzimy trochę i po jakimś czasie wchodzimy na ulicę Mitropolit Varlaam. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Przed nami małe, rozpadające się domki, niektóre podobne bardziej do baraków, poprzewracane płoty, starsi ludzie siedzący bezczynnie na schodach, błąkające się hordy bezdomnych, głodnych psów. Jak to, przecież przed chwilą, tam za rogiem widziałam zupełnie inny świat?

Wyjechać, aby przeżyć
-Taka jest niestety kiszyniowska rzeczywistość - tłumaczy mi Paweł, Polak mieszkający tam od kilku lat, kiedy spotykamy się z nim i jego dziewczyną następnego dnia. Mówi, że w Kiszyniowie jest bardzo ciężko. Wysokość emerytury to niewiele ponad czterdzieści, a pensji około sto trzydzieści dolarów, a ceny jedzenia, czy ubrań nie odbiegają od polskich.
-Dlatego ludzie stąd uciekają.
-Jak Ci się nie podoba, to paszoł won - wtrąca obrażona Nastka. Po chwili jednak sama przyznaje, że wszyscy jej znajomi wyjeżdżają. Opowiada, że wielkim problemem w jej kraju jest korupcja. Podobno już w szkole podstawowej nauczycielki chętnie przyjmują „dowody wdzięczności”, chociażby złote łańcuszki. Trudno jest zdobyć wykształcenie, bo uczelnie są płatne, a dodatkowo egzaminatorowi przecież też „trzeba dać”. Wytłumaczyła mi, że Ci przystojni, młodzi policjanci, stojący niemal na każdym rogu, to też niestety nie przejaw ogromnej dbałości o bezpieczeństwo na drogach. Zatrzymują oczywiście każdego, kto złamie przepisy, a zdarza się to dość często, bo w stolicy czerwone nikogo nie powstrzymuje, ale zwykle chcą „dogadać się jak ludzie” i wyciągają rękę. Później na kanale Pro TV Chişinău zobaczyłam nawet dosyć zabawne reklamy społeczne, pokazujące stróża prawa zatrzymującego kierowcę i kiwającego odmownie palcem, gdy ten chce mu dać pieniądze.

Jemy pizzę, chociaż nie jest tak dobra, jak w Polsce, no i sosy czosnkowe jeszcze nie dotarły. Pytam Nastkę, czy ona także chce uciekać, jak to określił Paweł. Nie, niegdzie się nie wybiera. Nie, nie wie jeszcze, co będzie robiła, ale na pewno zostaje. Teraz uczy się języków. Zna dobrze rosyjski, niemiecki, angielski, gagauski i po polsku też całkiem dobrze jej idzie, choć była u nas tylko dwa miesiące, w wakacje u babci swojego chłopaka. A staruszka będzie musiała się niestety przyzwyczaić do rzadkich odwiedzin wnuka, bo Paweł, choć ciągle narzeka na Kiszyniów, też zostaje.
-A co ja bym robił w Polsce?- odpowiada na mój zdziwiony wzrok.

Zostać, lecz jak żyć
Spacerując z M. ulicami Puşkina, Bănulescu-Bodoni, Alecsandri zastanawiam się, jak to możliwe, żeby to wszystko działo się naprawdę, w tym mieście, podobnym trochę do Lublina, bo bardzo zielonym. Idziemy do parku położonego w pobliżu pomnika Stefana Wielkiego. Jest piękny i pachnie popcornem, bo sprzedają go na każdym rogu. Jakiś chłopiec, najwyżej czteroletni, podchodzi do nas i deklamuje wierszyk. Nic nie rozumiem, ale daję mu kilka lei i zastanawiam się, jaka będzie jego przyszłość.

M. pokazuje mi też park, który znajduje się tuż obok brytyjskiej i amerykańskiej ambasady. Jest tam Jezioro Komsomolskie, tzn. było, bo je osuszono, z powodu ekologicznej katastrofy. Podobno prace miały się zakończyć już dawno, ale pieniądze gdzieś przepadły. Wychodzimy po wielkich schodach i marszrutką jedziemy do jeszcze jednego parku. Nazywa się Dolina Róż. Nazwa kojarzy mi się z mołdawskimi kobietami, które są rzeczywiście bardzo piękne. To zupełnie wyjątkowa mieszanka słowiańskiej i romańskiej krwi. Prawie wszystkie chodzą w szpilkach, starają się być eleganckie i dbają o siebie. Czy to dlatego, że ich uroda to najcenniejsza rzecz jaką mają?

Andrzej Stasiuk pisał, że lubi jeździć do krajów, o których wie się niewiele. „No bo w końcu co to za kraje? Wspomnienia po dawnych, resztki minionych i projekty przyszłych, jakieś potencjalności, jakieś niejasne obietnice i „my wam jeszcze pokażemy”. Takim właśnie miejscem jest Mołdawia. Kiszyniów to miasto cudownych, zielonych parków i żebrzących w nich samotnych dzieci, miasto przystojnych policjantów, którzy czekają tylko na okazję, by wziąć kopertę, ambitnych ludzi, uczących się po to, by uciec, pięknych, ale jakże często opuszczonych kobiet.