W jego życiu było wiele niezwykłych zbiegów okoliczności i zdumiewających splotów wydarzeń. Dotyczyło to również wyboru specjalizacji. Profesor, wówczas student IV roku Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie, poszedł do kina na „Barwy ochronne” Krzysztofa Zanussiego. Akcja filmu toczyła się w środowisku naukowym. Na sali kinowej siedział za nim neurolog, prof. Jerzy Kulczycki, który w pewnym momencie, obserwując fabułę, nachylił się nad Andrzejem i powiedział: – Jeśli rozmyślasz, czym się chcesz w życiu dalej zająć, to zajmij się najważniejszym narządem człowieka, mózgiem. Widzisz, do czego zdolny jest mózg. – No i wybrałem neurologię – śmieje się profesor. – Teraz, oceniając z perspektywy lat, nie żałuję tego wyboru. I nie żałuję ani jednego dnia z tych wszystkich, które poświęciłem neurologii.
Zaczęło się od... maski
Profesor Potemkowski specjalizuje się w chorobach zwyrodnieniowych układu nerwowego, zgłębia tajemnice choroby Alzheimera, Parkinsona, SM. Mimo że jest w pełni oddany i nauce, i praktyce, to znajduje jeszcze czas, żeby realizować swoje pasje.
Zacięcie artystyczne tkwiło w nim chyba od dzieciństwa. Odkąd pamięta, interesowały go kształty, kolory, ciekawe faktury różnych materiałów. W szkole podstawowej miał nauczyciela plastyki, który jeszcze bardziej rozbudził w nim tę ciekawość, choć w dość niekonwencjonalny sposób. – Pamiętam, jak kiedyś mieliśmy wyrzeźbić w gipsie afrykańskie maski. Mnie akurat fascynowała wtedy Afryka. W albumie, który był prezentem od moich Rodziców, odkryłem maskę senegalską i wzorując się na niej, zrobiłem coś na jej kształt w gipsie. A nauczyciel mnie wyśmiał! Na szczęście, zamiast się zniechęcić, tylko bardziej przekonałem się wtedy do rzeźby. Zacząłem eksperymentować z bryłami, drzewem, korzeniami. Ale na dobre rzeźbą zająłem się dopiero na studiach. Widocznie musiałem do tego dorosnąć – opowiada.
Często jeździł na wakacje do rodzinnych stron Matki, pod Kalisz, gdzie rosły dorodne topole. Kiedyś Ojciec pana Andrzeja ściął jedną z nich i pociął na deski. A było to zaraz po tym, jak przyszły neurolog natknął się w EMPiK-u na piękny album, w którym znajdowały się fascynujące reprodukcje starych płaskorzeźb z Hiszpanii, a wśród nich m.in. Ostatnia Wieczerza. – No i postanowiłem wyrzeźbić w tej topoli podobną. Chodziło to za mną długo. Jak już się zabrałem do tej swojej Ostatniej Wieczerzy, to nie znając struktury drewna topoli, natknąłem się na olbrzymie trudności techniczne. Topola jest drewnem miękkim, ale włókna drewna nie układają się równolegle, są poprzeplatane. Myśląc, że uda mi się odłupać określony kawałek drzewa, odłupywałem zupełnie inny. Ale zaparłem się i rzeźbę skończyłem. Po wystawie twórczości artystycznej studentów akademii medycznych miałem nawet chętnych do kupna, a szczególnie dumny byłem z tego, że Wieczerzę chciał kupić ówczesny dziekan, prof. Stanisław Woyke.
Potem przyszła pora na pnie lipowe przyciągające kolorystyką i strukturą. Rzeźbił coraz większe formy, nierzadko wykorzystując naturalne ukształtowanie drewna, np. jakieś narośle. – I już myślałem, że opanowałem tę formę, kiedy wpadła mi w ręce książka „Sztuka rzeźbienia w drewnie”. Dopiero jak przeczytałem ją... od deski do deski, przekonałem się, ilu rzeczy nie wiedziałem.
Jego prace budziły zainteresowanie. Tylko z „Chopinem” jakoś się nie wstrzelił. Była to wielka, kilkumetrowa rzeźba, która powstała z ogromnej brzozowej narośli. Ściągali ją i okorowywali całą rodziną. Rzeźba nazwana „Chopinem” górowała nad okolicą dotąd, aż posadzono jałowce, które wyrosły i ją zasłoniły.
A potem chwycił za pędzel
W pewnym momencie zdradził jednak rzeźbę i porzucił ją dla malarstwa. Z bardzo prozaicznych i praktycznych powodów. – Rzeźbienie to hałas, stukanie, pukanie, nie można tego robić w małym pomieszczeniu – mówi. – Tym bardziej że mnie interesowały większe formy, a te mogłem robić tylko podczas wyjazdów w rodzinne strony, na powietrzu. No bo jak kawał pnia obrabiać w mieszkaniu?! – pyta.
Przerzucił się więc na malowanie. Zafascynował go świat kolorów, współistnienie barw i gra nimi, te wszystkie plamy, jakie można wyczarować pędzlem. – A może to, że pojawiła się we mnie taka chęć eksperymentowania kolorami, to nie był przypadek? – zastanawia się dziś prof. Potemkowski. – Pamiętam, że miałem takiego pacjenta, Prezesa Związku Polskich Artystów Plastyków w Szczecinie, Eugeniusza Macijewicza, kolorystę. Często ze sobą rozmawialiśmy i to chyba on zaraził mnie swoim spojrzeniem na malarstwo – wspomina. Jednak i malarstwo się skończyło, choć spod pędzla prof. Potemkowskiego wyszło wiele interesujących obrazów. Sporo z nich znalazło się na licznych wystawach, które były organizowane nie tylko przez środowisko lekarzy. – Z malarstwem musiałem skończyć, bo lubiłem malować olejami, a te, jak wiadomo, mają specyficzny zapach. Poza tym zarówno malarstwo, jak i rzeźba to sztuki bardzo pracochłonne. A ja miałem coraz mniej czasu. Praca w klinice, sympozja, pacjenci, praca naukowa – to wszystko pochłaniało mnie bez reszty. Z drugiej strony coś kazało mi wciąż tworzyć. I nie musiałem długo szukać, żeby znaleźć – opowiada.
Poszedł w fotografię
Zaczął fotografować. Ale nie tak, że pstrykał, utrwalając minione chwile, tylko tak, jakby wciąż malował. – To było tak, że jak gdzieś wyjeżdżałem, to od razu zastanawiałem się, co ja bym chciał tam namalować. A koledzy się dziwili, bo gdy oni zabierali ze sobą najwyżej 2 filmy, ja brałem ich 20 – wspomina. Fotografował wszystko to, co wydawało mu się interesujące, co miało w sobie to coś, co go przyciągało. W Paryżu, wiadomo, były to kobiety. – Jechałem kiedyś paryskim metrem, a naprzeciwko mnie siedziała kobieta, która wyglądała na prostytutkę. Wsiadła z takim ogromnym wyrazem zmęczenia na twarzy. Patrzyłem, jak ta twarz się zmienia z minuty na minutę, jak uchodzi zmęczenie, jej rysy łagodnieją i staje się coraz piękniejsza. Musiałem to utrwalić. W Bangkoku fotografował zwyczajnych ludzi na ulicach, przed domami, podczas pracy i w trakcie codziennych czynności. Bardzo chętnie mu pozowali, bo tam wierzą, że jeśli zostaną utrwaleni na zdjęciu, to zaznają wiecznej szczęśliwości. Ma też fotograficzną pasję kolekcjonerską, gromadzi fotografie ławek, zarówno tych najzwyklejszych, jak i najwymyślniejszych. Zastanawia się, czy ta forma rękodzieła człowieka wiąże się z jakąś specyfiką kulturową danego narodu… Na razie nie znalazł odpowiedzi na to pytanie, a fotografii ławek ma już ponad tysiąc!
Rzeźba i malarstwo wciąż tkwią w nim głęboko, dlatego zwiedza galerie i pracownie artystów wszędzie, gdziekolwiek jest. W Australii tak bardzo spodobał mu się pewien obraz, że postanowił go sfotografować i... namalować na podstawie fotografii. Zajął się tym od razu po powrocie do kraju. Wyszła praca tak autentyczna, że koledzy, którzy z nim byli i obraz widzieli, pytali, jak udało mu się go zdobyć i przewieźć! A nie była to rzecz łatwa do odtworzenia, bo obraz składał się z tysięcy punkcików porozrzucanych na białym tle. Teraz ta praca wisi u profesora w gabinecie. Dziś, kiedy tylko czas pozwala, lubi wyjść wczesnym rankiem do ogrodu i patrzeć, jak perełki rosy skrzą się na gałęziach i trawie. Uwiecznia te niezwykłe, choć zwykłe przecież chwile.
Profesor Potemkowski to także mecenas sztuki. Nie tylko sam tworzy, ale dba także, żeby inni, którzy mają podobne pasje artystyczne, mogli wyjść z nimi na zewnątrz. W środowisku neurologicznym przy okazji zjazdów Polskiego Towarzystwa Neurologicznego organizuje sesje „Neurologia i Sztuka” oraz wystawy, które cieszą się coraz większą popularnością. – A często wystarczy zaledwie lekka zachęta. Jak zacząłem organizować pierwszą wystawę, to sam byłem zdumiony, jak wiele jest wśród neurologów utalentowanych osób, naprawdę wspaniałych artystów. Dla autora plakatu naukowego o najciekawszej artystycznej formie wyrazu, który został przedstawiony na Zjeździe PTN, profesor ufundował nagrodę im. Eugeniusza Macijewicza w postaci grafiki Jana Tarasina, jednego z największych polskich grafików. Nagroda jest wręczana od 1999 roku.
Powiedzenie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, doskonale sprawdziło się w przypadku profesora Potemkowskiego. Jego 19-letni syn Paweł wybiera się na architekturę. Ma talent do rysunku. Wystarczy, że spojrzy na obiekt i już ma go na papierze. Namalować twarz ze wszystkimi detalami to dla niego żaden problem. Fotografię też „czuje” znakomicie, w makrofotografii przerósł ojca. Córka Anna, przyszła pediatra, też maluje, jej obrazy wiszą w domu na wsi pod Szczecinem. Żona Halina, prawnik, czasami próbuje, ale raczej tak dla zabawy. – To dlatego, że nie jest lekarzem – śmieje się profesor Potemkowski.
Prof. Andrzej Potemkowski – absolwent Pomorskiej Akademii Medycznej z 1978 roku. Neurolog.
W 1981 roku utworzył w Szczecinie pierwszą specjalistyczną poradnię leczenia SM.
Profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, malarz, rzeźbiarz, fotografik.
W 1981 roku utworzył w Szczecinie pierwszą specjalistyczną poradnię leczenia SM.
Profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, malarz, rzeźbiarz, fotografik.
Bożena Klukowska