„… Żeby móc marzyć…”

„… Żeby móc marzyć…”
Doktor nauk medycznych, neurolog epileptolog, kierownik Zakładu Patofizjologii i Elektroencefalografii w szpitalu dziecięcym w Dziekanowie Leśnym, sekretarz Polskiego Towarzystwa Epileptologii – Ałbena Grabowska – daje przykład, jak pięknie można połączyć medycynę i pasję literacką.
Ma w dorobku szereg publikacji na temat padaczki. Jest autorką cyklu przygodowego dla dzieci „Julek i Maja”. Napisała książkę wspomnieniową o Bułgarii „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”, powieści „Coraz mniej olśnień”, „Lot nisko nad ziemią”, „Lady M.” oraz trzytomową sagę historyczno-obyczajową „Stulecie Winnych”, w której akcję osadziła w Brwinowie, gdzie obecnie mieszka. Jej nietypowe imię oznacza „kwitnącą jabłoń” i wskazuje na bułgarskie korzenie. Zapraszam na rozmowę z lekarką-pisarką.

Witam serdecznie na portalu „Medycyna i pasje”. Wydaje się, że to wprost idealne miejsce dla Pani – lekarki z zawodu i pisarki z zamiłowania. Czy oprócz medycyny i literatury ma Pani jeszcze inne pasje?

Całe dzieciństwo i wczesną młodość marzyłam, żeby zostać aktorką teatralną. Przygotowywałam sie nawet do egzaminów, miałam wybrane monologi i piosenki na egzamin. Nie odważyłam się jednak zdawać. Film, teatr i piosenka aktorska pozostały moją pasją. Zanim urodziły się moje dzieci, chodziłam do teatru nawet dwa razy w tygodniu. Widziałam na scenie aktorów, których już niestety nie ma między nami, jak: Zapasiewicz, Holoubek, Łomnicki, Kalina Jędrusik, Nina Andrycz. Widziałam przedstawienia, które mogłabym wpisać sobie w życiorys, m.in. „Kotkę na gorącym blaszanym dachu”, „Mszę za miasto Arras”, „Tango”. Mogłabym tak długo wymieniać. To moja ogromna pasja. Dziś ogromnie żałuję, że nie mam możliwości, czasu, żeby zobaczyć w teatrze wszystko, co mnie interesuje.

 Pani specjalnością medyczną jest neurologia. Dlaczego akurat taki wybór?

Kiedy zamiast na Akademii Teatralnej znalazłam się na Medycznej, z właściwą sobie sumiennością oddałam się studiowaniu ludzkiej anatomii i fizjologii. Sumienność niestety nie równa się zainteresowaniu. Przez pierwsze miesiące byłam tam bardzo nieszczęśliwa. Tajemnice ludzkiego ciała jakoś mnie nie interesowały, tkanki oglądane pod mikroskopem nie ciekawiły. Wiele osób zrezygnowałoby na moim miejscu, ale ja nie umiem się cofać. Taki trudny egzamin, tyle nauki i miałabym powiedzieć, że „to mnie nie interesuje?”. Nie ja. Zupełnie przypadkiem (szczęśliwe przypadki to w moim życiu standard) trafiłam na praktyki pielęgniarskie do Kliniki Neurologii. Tam zobaczyłam, jak wielkie możliwości ma ludzki mózg, jak złożonym i skomplikowanym jest tworem. Wreszcie dostrzegłam humanistyczne możliwości, jakie mógł mi dać zawód lekarza. Wybrałam neurologię i ten wybór sprawił, że zostałam praktykującym lekarzem.

Jak na „kwitnącą jabłoń” przystało, rozkwitła Pani literacko i wydała owoce w postaci książek, które cieszą się popularnością oraz sympatią i dużym uznaniem wśród czytelników. Czy to spełnienie marzeń?

Ja nie marzyłam o pisaniu. Kiedy zaczęłam tworzyć, nie myślałam ani o wydaniu książek („Tam, gdzie urodził się Orfeusz” miała być książką „do szuflady”), ani nawet tego nie planowałam. Kiedy moje książki trafiły jednak na księgarską półkę, poczułam się wyjątkowa. Wciąż jednak wydawało mi się, że czytają mnie głównie znajomi i znajomi znajomych. Dopiero kiedy napisałam sagę, a przed wydaniem drugiego tomu skrzynki mailowe moje i redakcji „Zwierciadła” zapychały się prośbami o patronaty, pytaniami, czy na pewno saga się ukaże – zrozumiałam, że to jest ogromny sukces i poczułam spełnienie. Uznanie czytelników jest dla mnie bardzo ważne. Zwłaszcza, że nie uznaję kompromisów w pisaniu, nie zastanawiam się, co mogłoby się spodobać, jaki temat jest nośny i na co położyć nacisk. Wzruszają mnie pytania o losy bohaterów. To utwierdza mnie w przekonaniu, że te postaci żyją i są dla czytelników bardzo ważne. Bałam się marzyć. Miałam plany, dążyłam do czegoś, realizowałam pewne założenia, ale marzenia wydawały mi się nierealne. Teraz zaczynam marzyć. Wierzę, że nie mam ograniczeń, ponieważ przestałam je sobie stawiać. Takie miałam skryte marzenie – żeby móc marzyć.

 Jak wygląda typowy dzień z życia lekarki-pisarki?

 Wstaję pierwsza i przygotowuję dla trójki dzieci śniadanie, potem odwożę je do szkoły i przedszkola. Jeśli nie jadę z Frankiem na terapię (jest dzieckiem z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi) – jadę do pracy. Po pracy zaczynam objazd po zajęciach dodatkowych – angielski, francuski, tańce, korki z matmy, integracja sensoryczna… W domu gotuję, piorę, wieszam pranie, zdejmuję, prasuję, co zdjęłam… Robię wszystko to, co każda matka. Często wieczorem nie mam już siły poczytać Frankowi bajki. Kiedy już wykonam wszystko, co powinna zrobić matka trójki niezwykłych dzieci (w pewnych obszarach nadzwyczajnie uzdolnionych, w innych wymagających pracy i korepetycji), siadam i piszę swoje trzy strony. Trzy strony dziennie. To moje dążenie, czasem pełne determinacji działanie. Pisanie jest bardzo ważne. Nawet jeśli podpieram się nosem, nie mam już na nic siły, spinam się i piszę.

Saga „Stulecie Winnych” opowiadająca dzieje kilku pokoleń na tle burzliwej historii XX w., łącząca fikcję z autentycznymi postaciami i wydarzeniami wymagała zapewne ogromnego przygotowania merytorycznego, zebrania faktów, dokumentów. Co było najtrudniejsze w tej pracy?

Nic nie było trudne. Zbierałam materiały z ogromną przyjemnością, a historia pisała się sama. Miałam czasami wrażenie, że bohaterowie tłoczą się i „pchają” do fabuły. Musiałam ich hamować. Właściwie to tylko trzeci tom był skomplikowany. W pierwszym mogłam napisać, co chciałam, w drugim także wprowadzałam nowych bohaterów, kierowałam fabułą zgodnie z moim własnym upodobaniem. W trzecim tomie obowiązywała mnie ścisła dyscyplina. Musiałam rozwiązać wszystkie wątki, uśmiercić wielu bohaterów, pisać zgodnie z zasadami sagi, czyli stosować wiele wątków typu „muszę” i „powinnam”. To jedno było może nie tyle trudne, ile wymagało rzeczywistego warsztatu.

W książce „Tam, gdzie urodził się Orfeusz. Bułgaria, jakiej nie znacie” przedstawiła Pani dzieje własnego rodu, bułgarską kulturę, tradycję i historię, kulinaria – krótko mówiąc, przybliżyła kraj swoich korzeni, swojego dzieciństwa, kraj dla nas dość „egzotyczny”, mało znany. Nie myślała Pani o powieści obyczajowej z „bułgarskim wątkiem”, której akcja toczyłaby się choć częściowo w tamtejszej scenerii, w Rodopach?

Myślałam o historii toczącej się równolegle w dzisiejszej Bułgarii i dwa tysiące lat temu, w pobliżu Sozopola. Myślę o takiej fabule, odkąd przeczytałam gdzieś, że w pobliżu tego zabytkowego miasta znaleziono szczątki Jana Chrzciciela. Nie do końca wiadomo, w jak sposób św. Jan znalazł się właśnie tam. Myślę, że połączenie wątków, tajemnica, losy współczesnych ludzi, na które wpływają dzieje św. Jana, byłoby wspaniałą kanwą powieści.

Ałbena_Grabowska

Podobno chciałaby Pani napisać kryminał?

Kocham kryminały i czytam ich bardzo dużo. Mam swoich ulubionych pisarzy, jak: Hakan Nesser, Jo Nesbo i Jeffrey Deaver. We wszystkich moich książkach można znaleźć wątki kryminalne, nawet w cyklu przygód Jula i Mai. Niewykluczone, że kiedyś sama zmierzę się z tym gatunkiem. Nie będzie to kryminał typowy, z policjantami czy śledczymi, ale będzie tajemnica, nieoczekiwane zwroty akcji i zaskakujące zakończenie.

W Pani dorobku twórczym znajduje się także opowieść „O małpce, która spadła z drzewa”, poświęcona tematyce padaczki. Bajka terapeutyczna to specyficzny gatunek, ale literatura w ogóle może pełnić funkcję „leczniczą”. Muzyka łagodzi obyczaje, a książki – koją, relaksują, pomagają zrozumieć pewne problemy i radzić sobie z nimi. Zapytam tak w przenośni: na jakie „dolegliwości” przepisałaby Pani w ramach biblioterapii własne powieści?

To trudne pytanie. Nie piszę powieści „ku pokrzepieniu serc”, moje bohaterki to nie skrzywdzone przez los heroiny, a książę z bajki nie przyjeżdża na białym koniu. Właściwie w ogóle nie przyjeżdża… Moje powieści są dla kobiet, które nie boją się spojrzeć sobie w oczy. Nie boją się widzieć w lustrze kobiety z krwi i kości, która kocha, cierpi, robi błędy, przebacza i prosi o przebaczenie.

Została Pani ambasadorką akcji „Solidarność Kobiet ma Sens”. Czy dostrzega Pani taką solidarność na co dzień? Istnieje ona w gronie koleżanek po piórze?

Dostrzegam ją, ale wciąż jest jej za mało. Chcę tego, co było dawniej: mentorek, kobiet – nauczycielek, wdzięcznych uczennic. W każdej dziedzinie. Powinnyśmy się wspierać. Mężczyzna nigdy nas tak nie zrozumie. Mówię naturalnie o obcych mężczyznach, nie o ojcach naszych dzieci czy partnerach. Co do koleżanek po piórze: nie spotkałam się z zazdrością, rzucaniem sobie kłód pod nogi. Może jestem naiwna, ale to chyba nie działa w ten sposób, że jedna pisząca kobieta dyskredytuje drugą piszącą. O druku decydują wydawnictwa, redaktorzy prowadzący. Kryterium nie jest płeć, ale potencjalna sprzedaż. Nie ma tu miejsca na sentymenty. Natomiast kilkakrotnie czytałam wypowiedzi pisarzy mężczyzn o tak zwanej „literaturze kobiecej”. Panowie Varga, Pilch nazywają to, co piszemy, papką dla kobiecych, małych móżdżków. Bez żenady przyznają, że nie czytali naszych książek, tylko mają za złe, że niektóre autorki bestsellerów sprzedają daleko więcej egzemplarzy niż oni.

 Gdyby miała Pani wybrać: stetoskop czy pióro… Z czego byłoby łatwiej zrezygnować?

 Już zrezygnowałam ze stetoskopu. Nie zrobiłam tego dla pióra, ale dla swoich dzieci, przede wszystkim najmłodszego synka, którego powrót do zdrowia wymagał ode mnie czasu i starań. Nie żałuję tego. Mam teraz spokojną pracę, bez dyżurów, które były ogromnie stresujące i obciążające. Być może byłoby mi żal, gdybym nie pisała. Ja pewnie muszę być dobra w jakiejś dziedzinie, osiągać coś ponad normę. Może to kwestia potrzeby, może pychy, a może po prostu wykorzystuję dane mi możliwości. Nie jestem w stanie zrezygnować z pisania. Na szczęście nikt tego ode mnie nie żąda.

Dziękuję za poświęcony czas i życzę, by Pani praca, zaangażowanie, talent i pasja nadal przynosiły wspaniałe owoce.

Dziękuję.
 
 Rozmawiała: Agnieszka Grabowska
(zbieżność nazwisk przypadkowa)
Zdjęcia: Rafał Masłow