Fenomen żywiołu Ziemi i Światła… Fenomen prawdy o człowieku

Fenomen żywiołu Ziemi i Światła… Fenomen prawdy o człowieku
Powszechnie uważa się, że współczesna sztuka, teoretycznie „trudna” w odbiorze – wymaga od odbiorcy nie tylko przygotowania, konkretnej wiedzy z zakresu estetyki i kultury, ale także zrozumienia intencji artysty i języka, jakim on posługuje się, podejmując (poprzez eksponowanie swych dzieł) trud rozmowy z niezupełnie świadomym odbiorcą. Studiując wypowiedzi artystów zamieszczane w katalogach wystaw, ulega się przemożnemu wrażeniu, jakoby autorzy czuli obowiązek wyjaśniania swoich intencji, emocji i gestów, prowokując widza do głębszej (ukierunkowanej i zaprogramowanej) refleksji nad konkretnym obrazem, rzeźbą czy grafiką.
Oglądając wystawy plastyczne, można dojść do dość ponurego wniosku, że sztuka nie służy odbiorcy, tak jak nie służyłaby mu nawet najbardziej wyrafinowana potrawa podana w renomowanej restauracji z załączonym przepisem kulinarnym, listą ingrediencji, kalkulacją kosztów oraz szczegółową informacją na temat ewentualnych doznań smakowych.
 
Artyści przemawiają ex cathedra, odbiorcy (lub może raczej coraz bardziej bezkrytyczni „biorcy”) owe dobrodziejstwa, jakie niesie sztuka – przyjmują grzecznie i ze zrozumieniem treści przekazane przez autora, owe interpretacje i „intencje” dopisane, dołączone (niczym ulotka reklamowa) do dzieła.
 
Inaczej dzieje się w przypadku wystawy prac malarskich poznańskiego artysty, profesora tutejszej Akademii Sztuk Pięknych – Grzegorza Ratajczyka, otwartej 12 czerwca br. w Galerii BWA w Pile. „Jeżeli malarstwo jest rozświetlaniem tego, co materialne, to równocześnie jest także materializowaniem światła” – czytamy w katalogu – „światło jest dla mnie zasadniczym przesłaniem obrazu”. Ta prosta, lapidarna wypowiedź sytuuje pokazane na wystawie cykle, sekwencje obrazów w konkretnym nurcie poszukiwań artystycznych, w tradycji malarstwa, w którym dominującą wartością jest (obok dbałości o walory warsztatowe pracy) próba podjęcia dyskursu z najważniejszym elementem dzieła, z owym motywem wiodącym, także archetypem, kulturowym i religijnym symbolem, jakim dla malarza okazuje się światło.
 
Światło właśnie staje się wszechobecnym bohaterem pokazanych w galerii kompozycji. Ono to pełni zarówno rolę metafory, symbolu, jak i wyzwania rzuconego odbiorcy, by podjął trud spojrzenia na swój świat, swoje „ja” z należnej mu (człowiekowi, myślicielowi, humaniście) perspektywy. Ono to wreszcie inicjuje swoistą wędrówkę w czasie ku tym wszystkim epokom, w których sposobem przekazywania uczuć, twórczych niepokojów i rozterek, owych walk wewnętrznych stawały się (jakże niewdzięczne i ryzykowne) poszukiwania formalne.
 
Wydaje się zatem, że Ratajczyk – jak przystało na przedstawiciela niegdysiejszej, artystycznej Bohemy – podejmuje z odbiorcą opartą na ekstremach grę, grę szalonego hazardzisty, który stawiając wszystko na jedną kartę – nieustannie podbija stawkę. Stawkę najwyższą z możliwych, jaką staje się prawda o człowieku, o jego odbiorze Natury, Kosmosu, domniemanego, zasugerowanego w dziele Absolutu, mistycznego Bytu, być może nieupostaciowionego, bo znaczonego rozproszonym światłem – Demiurga, Stwórcy, Boga.
 
Uzbrojona w dobrze wydany katalog – wchodzę do galerii. Duże formanty prac zwykle wkomponowanych w prostą, ascetyczną formę prostokąta lub kwadratu, sugerującą ową umowność okien, otwartych ku przeczuwanym, a jednak nienazwanym, nieoswojonym światom. To tutaj kłębią się żywioły, to tutaj substancja wody i ziemi przenika się z gęstą, niemal poznawalną zmysłowo materią matowego, sączącego się zwykle gdzieś z wnętrza obrazu światła. To tutaj wreszcie dane nam zatrzymać się w zachwyceniu wobec owego odwiecznego Teatrum Uniwersum, w którym dramat stawania się i rozpadu, dramat kreacji i niszczenia stworzonych, pozornie „gotowych” struktur – rozgrywa się nieustannie poza konkretnym miejscem i czasem, poza intencją i wiedzą obserwatora.

Odrzucając balast kulturowych przyzwyczajeń, postrzegając świat takim, jakim jawi się poprzez fenomeny, obiekty, zdarzenia, zjawiska – wchodzę (ważąc każdy krok i słowo) w świat malarskich wizji Grzegorza Ratajczyka, autora wystawy zatytułowanej w sposób odbierający złudzenia – „Malarstwo. Pragnienie – spełnienie”.
 
Przywiodły mnie tu różne i dawno nieodwiedzane drogi: szerokie, pozornie znane trakty Freudowskiej psychoanalizy (gdyż to, co nieuświadomione budzi największe emocje), wyraźnie wytyczone ulice modnej u schyłku ubiegłego stulecia fenomenologii (postrzegamy dzieło sztuki na prawach „fenomenu”, w „nagłym błysku świadomości”, intuicyjnie i intencjonalnie zarazem). Przywiodła mnie tutaj także pewna wąska i ledwie naszkicowana ścieżka „wyobraźni poetyckiej” Gastona Bachelarda, piewcy materii Ziemi, powietrza, wody, ognia i światła, badacza żywiołów i uczuć, dla którego istotą marzenia jest „zakorzenienie się” w uniwersalnie pojmowanym świecie, a nie w konkretnej, zdominowanej kultem materii realności.
 
Przed kilkoma laty Ratajczak, malując fragmenty Rzymu, Asyżu, Wenecji, postrzeganej przez pryzmat cieplej, łagodzącej kontury form architektonicznych materii, charakterystycznego, miękko kładzionego światła – pozostawał jeszcze wierny owej estetyce, wyrosłej na gruncie poszukiwań formalnych mistrzów impresjonizmu i koloryzmu. Tworzył wówczas kompozycje polifoniczne, odwołujące się do wielości doznań zmysłowych, metaforyczne, jakby senne pejzaże, w których pobrzmiewały echa muzyki klasycznej, a rozmigotane, rozświetlone plamy układały się w tajemną melodię przenikających się, odrealnionych cieni lub może powidoków, fantomów: bram i frontonów budowli, fragmentów renesansowych pałaców, portali, latarni, ginących w perspektywie ulic. Powstawały w ten sposób wizje jedyne w swoim rodzaju, rozpoznawalne stylistycznie, pozwalające domyślać się obecności owego „Ducha” miasta, którego ledwie uchwytną obecność sugerowało subtelne, sączące się gdzieś z wnętrza obrazu światło.
  
Fascynacja zmaganiem się z tym, co pozornie nieuchwytne i kruche, powraca też w ostatnio pokazywanych cyklach kompozycji, składających się na wystawę „Malarstwo. Pragnienie – spełnienie”, ale tutaj emocje ulegają materializacji, tworząc niemal reliefową teksturę obrazu.
Podążając tropem myśli Gastona Bachelarda, francuskiego krytyka i filozofa, twórcy tak zwanej „krytyki tematycznej” – można przyjąć, że malarstwo Ratajczyka pozwala nam zbliżyć się do Tajemnicy Natury, do owych zmagań, podskórnego buzowania żywiołów, zmagań, które zaprzeczają tradycyjnym podziałom na materię obdarzoną atrybutem ruchu, życia, energii i materię pozornie martwą lub po prostu – nieożywioną.
 
Ratajczyk nie oddziela sztuki od życia, dla niego sens artystycznego gestu, sens zmagania się z żywym organizmem obrazu stanowi najgłębsza istotę życia. „Przyznaję, sztuka jest dla mnie przeżyciem religijnym” – wyznaje na kartach katalogu i czyni to bez egzaltacji, naturalnie, z jakąś bolesną szczerością. Tę prawdę widać wyraźnie w nonszalanckich pociągnięciach szpachli i pędzla, w owych szerokich, pełnych ekspresji gestach zapisanych na płótnie, w owej ekspresji i mocy, jaką zda się pulsować żywa tkanka powstającego in statu nascendi obrazu. Malarstwo Ratajczyka przemawia sugestywnością i pasją, bezinteresownością uczuć, szczerością, potrzebą prawdy doprowadzoną do ostateczności, do granicy, po przekroczeniu której groziłoby już tylko unicestwienie, mistyczne całopalenie na ołtarzu ofiarnym Sztuki.
 
Tutaj wszystko dzieje się w obecności i jakby na oczach odbiorcy. Ciężkie od balastu tworzywa, nasycone kolorem, zastygające w węzły, zgrubienia i supły, w żłobione z pasją rowy i bruzdy, owe „kilogramy farby”, o których wspomina artysta w programowej wypowiedzi do katalogu wystawy, okazują się początkiem jakiejś morderczej, mistycznej wędrówki ku światłu… Zapewne także ku – tkwiącemu gdzieś głęboko w podświadomości człowieka – archetypowi ognia, ku owym onirycznym przestrzeniom skąpanym w blasku wirujących słońc, jaśniejących gdzieś u kresu drogi, w sercu nieznanego Uniwersum.
 
Wystawa „Malarstwo. Pragnienie – spełnienie” Grzegorza Ratajczyka
Galeria BWA w Pile
 
                     Małgorzata Dorna