Przeciw homeopatii i pseudonauce

Przeciw homeopatii i pseudonauce
Mamy wiele narodowych obsesji. Jedną z nich jest zdrowie. I nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy potrafili mądrze wybrać lub gdybyśmy zaufali tym, którzy o zdrowiu i chorobie wiedzą najwięcej – lekarzom. Książki i poradniki „medyczne” znajdziemy w każdej księgarni. Tysiące audycji radiowych i programów telewizyjnych poświęconych jest medycynie i różnym metodom „leczenia”. To nic, że z medycyną i zdrowiem nie mają one nic wspólnego.

Pseudomedycyna
Jesteśmy bombardowani mądrze brzmiącymi, ale zwykle wyssanymi z palca historiami pacjentów bądź lekarzy. Tak, na medycynie w Polsce zna się każdy. I na dodatek każdy zna się najlepiej. No, może z wyjątkiem lekarzy, których wiedza to zbiór większych lub mniejszych wątpliwości. Prawda jest jednak inna – bolesna, jak to z prawdą bywa. Przeciętny Polak nie ma pojęcia o zdrowiu (ani tym bardziej o chorobie).

Brakuje nam niezbędnych „narzędzi” do zrozumienia istoty medycyny. Braki w podstawowym wykształceniu z zakresu chemii, fizyki, biochemii, fizjologii, anatomii sięgają często szkoły podstawowej. A wraz z postępem wiedzy medycznej ta przepaść w wiedzy na temat zdrowia i choroby między lekarzem a jego pacjentem wciąż się pogłębia. I raczej nic nie wskazuje na to, żeby ta sytuacja kiedykolwiek miała się zmienić.

Szkoła „óczy”
Szkoła uczy nas fundamentów wielu nauk podstawowych. Każdy z nas trzymał w ręku probówkę, liczyliśmy prędkość kątową planet, liczyliśmy pole pod krzywą, część z nas hodowała pantofelki w cuchnącej szklance wody. Sporo pilnych uczniów wie, kto jest Winkelriedem Narodów i jak powiedzieć „Nie mówię po angielsku” w języku Szekspira. W szkole jednak nikt nas nie uczy o zdrowym stylu życia, chorobie, śmierci, ryzyku względnym, probabilistyce i statystyce. Temu przeciętnemu Polakowi brakuje podstawowych narzędzi niezbędnych do podjęcia kluczowych decyzji dotyczących jego zdrowia. Nie mamy podstaw, aby odróżnić ziarno od plew. Nie wiemy, co jest prawdziwą terapią, a co zwykłym oszustwem. A organizacja opieki zdrowotnej w Polsce sprawia, że – paradoksalnie – wiele chorych osób ma złudzenie, że niejeden szarlatan lepiej dba o ich zdrowie niż lekarze. Szarlatańskie opisy chorób (nawet tych wymyślonych) są często bardziej zrozumiałe dla chorego niż faktyczne procesy zachodzące w naszych ciałach. Czy nie lepiej brzmi bowiem „zatkanie kwantowego kanału energetycznego” niż np. „choroba Rendu-Oslera-Webera” lub „ziarnica złośliwa”? Tym bardziej, że w tym pierwszym przypadku nawet dziecko się domyśli, że kanał wystarczy przetkać, aby wszystko wróciło do normy. Dla pacjenta świat medycyny jest często tak samo niezrozumiały, jak świat magii. Pacjent poddaje się „diagnostyce” irydologicznej lub „leczniczej” bioenergoterapii z dokładnie takim samym niezrozumieniem, jak w przypadku zabiegów operacyjnych, scyntygrafi i czy rezonansów magnetycznych (do tego jądrowych). Tyle że szarlatani zamiast hurtowo wkładać pacjentów do szumiącej groźnie rury, poświęcają im wiele uwagi i troski, obiecując cudowne uzdrowienie. Czasami sam się zastanawiam, do kogo wolałbym trafić… Żerowanie na czyjejś niewiedzy jest nieetyczne. Oszukane pseudoterapie działają wyłącznie na pseudochoroby. Postępująca medykalizacja życia sprawia, że do lekarzy coraz częściej zgłaszają się ludzie przekonani, że każdy przypadek gorszego samopoczucia musi oznaczać poważną chorobę. Medycyna nie radzi sobie jednak z leczeniem takich stanów, jak smutek, żal, stres, brak zainteresowania czy samotność. Homeopaci i bioenergoterapeuci mogą wypełniać tę lukę – cukierkowa tabletka czy dotyk dłonią nie mają bowiem żadnych skutków ubocznych. Nie mają też wprawdzie żadnych innych skutków, ale jeśli komuś poprawiają samopoczucie, to teoretycznie nic złego się nie dzieje.

No właśnie – teoretycznie…
O ile oszukane terapie nie mają bezpośrednich skutków ubocznych, to jednak w rzeczywistości poważnie szkodzą. Nie tylko jednostce – gdy opóźnienie leczenia często odbiera szansę na dalsze życie – ale także całemu społeczeństwu. Popularyzacja magii, ciemnogrodu i głupoty jest niebezpieczna. Takie przekonanie zdejmuje bowiem z pacjentów odpowiedzialność za własne zdrowie i sprawia, że przestają widzieć potrzebę dbania o siebie. I nic dziwnego – po co zdrowo się odżywiać, regularnie uprawiać sport i leczyć się z palenia papierosów, skoro można nic nie robić. Przecież jak już się zachoruje, to na wszystko jest magiczna pigułka... Pacjentom brakuje „narzędzi”, aby sprawdzić prawdziwość treści głoszonych przez lekarza bądź oszusta. Dlatego tak łatwo dają się oszukać. Większość pacjentów – ale także lekarzy – nie wie, jak obiektywnie ocenić, czy coś nam zaszkodzi, czy może raczej wyleczy.


Medycyna to nauka. Sztuką jest wmawiać chorym, że jest inaczej
Hasła takie jak „medycyna oparta na dowodach” (evidence-based medicine; science based medicine) nie zna dziś nawet wielu lekarzy. Dowód naukowy dla wielu pozostaje niezrozumiałą fantasmagorią. Niektórzy ciągle uważają medycynę za „sztukę” – tak jak malarstwo, rzeźbę czy wywoływanie deszczu tańcem dookoła ogniska.

Tymczasem ostatnie 150 lat to historia jednej z najważniejszych nauk, która miała ogromny wpływ na nasze życie i na nasze osiągnięcia jako cywilizacji – medycyny. To dzięki „wyrwaniu” jej z rąk szamanów i szarlatanów udało się uratować miliony żyć ludzkich. To dzięki temu, że skutecznie walczymy z wieloma chorobami, nasza cywilizacja mogła się szybciej rozwijać. Jeszcze 150 lat temu dożycie 30. roku życia było sporym sukcesem. Dzisiaj w tym wieku coraz więcej ludzi kończy naukę, podejmuje pierwszą pracę czy decyduje się na pierwsze dziecko.

Nie ma medycyny alternatywnej
Mimo naszego przekonania o dużej wiedzy na temat medycyny (a właściwie nauk medycznych), tak naprawdę większość z nas wie o niej bardzo mało. Informacje na temat zdrowia czerpiemy od „autorytetów” z kolorowych pism i telewizji. „Leczymy się” u homeopatów; próbujemy „zaklinać” nowotwory opatrunkiem z czosnku. Wielu z nas nie rozumie, czym jest fascynujący efekt placebo – traktując często to zjawisko jako… lek; a o towarzyszącym mu efekcie nocebo słyszeliśmy jeszcze mniej. Siedzimy w grotach solnych, poddajemy nasze organizmy „detoksykacji” poprzez przyklejanie plastrów do stóp, pozbywamy się nałogów za pomocą prądu (!) lub akupunktury, leczymy przeziębienia pastylkami z cukru i ćwiczymy umysły naszych pociech, każąc im rysować w powietrzu ósemki. Zjadamy tony suplementów. O ile te rzeczy z reguły nie szkodzą – może poza tym, że będziemy mieć chudszy portfel, a lepiej wykształceni będą się z nas śmiać – o tyle leczenie produktami homeopatycznymi chorób serca czy „zatruwanie raka” sokiem z kiszonej kapusty kosztuje znacznie więcej…


Kosztuje życie…
W dzisiejszym świecie nie istnieje coś takiego, jak medycyna alternatywna. Alternatywna terapia to nie akupunktura ani nie homeopatia. Alternatywna terapia to inna forma leczenia o udowodnionej skuteczności. Na przykład w niektórych przypadkach alternatywą dla zabiegu operacyjnego może być leczenie farmakologiczne. W niektórych przypadkach chorób nowotworowych alternatywą dla radioterapii może być zabieg operacyjny. Jeśli jakaś forma terapii nie jest skuteczna, to nie jest. I koniec. Jeśli jest – to od razu znajduje zastosowanie w konwencjonalnej medycynie. Tu nie ma więcej żadnych tajemnic. Nauka pozwala nam łatwo badać, czy jakaś forma leczenia jest skuteczna.


Skąd wiemy, że coś działa?
Wykazanie skuteczności dowolnej formy terapii jest stosunkowo proste. I to nawet wtedy, gdy nie rozumiemy, dlaczego coś działa. W dużym uproszczeniu wygląda to tak: wystarczy wziąć losową próbę chorych na chorobę X i podzielić je losowo na dwie podgrupy. Jedną podgrupę stanowić będą osoby, które otrzymają nowy lek. W drugiej grupie znajdą się osoby otrzymujące placebo (np. pastylkę z cukru) lub ewentualnie inny – sprawdzony w leczeniu choroby X – dostępny na rynku specyfi k. Ważne, aby żaden z pacjentów nie miał pojęcia, czy otrzymuje nowy lek, czy placebo. Aby jednak badanie było wiarygodne, lekarze prowadzący terapię także nie mogą wiedzieć, czy podają swoim pacjentom prawdziwy lek, czy obojętne placebo. To tak zwana podwójnie ślepa próba. Wykazanie skuteczności dowolnej formy terapii jest stosunkowo proste. I to nawet wtedy, gdy nie rozumiemy, dlaczego coś działa. Po zakończeniu eksperymentu wystarczy porównać skutki leczenia nowym lekiem (nową metodą) z efektami „leczenia” za pomocą placebo. Jeśli wyniki w którejś grupie były lepsze niż w drugiej, musimy sprawdzić, czy nie było to dziełem przypadku. Pomaga nam w tym znajomość matematyki i statystyki. Statystyka pozwala nam określić, z jakim prawdopodobieństwem ewentualna różnica między grupą leczoną nowym lekiem i tą otrzymującą placebo nie była po prostu dziełem przypadku.


I to tyle. Naprawdę.
Problem jednak w tym, że codziennie tysiące oszustów samozwańczo ogłasza się odkrywcami nowej, cudownej terapii i zaczyna domagać się od świata wykazania, że ich metody nie są skuteczne. Przecież oni sami „są przekonani”, że to właśnie sprzedawana przez nich magiczna formuła jest jedynym lekarstwem na wszystkie choroby. Więc w czym problem? Otóż wykazanie, że jakaś terapia nie działa, jest praktycznie niemożliwe. Udowadnianie, że coś nie istnieje lub nie działa jest zwykle z góry skazane na niepowodzenie.

 

Dr. n. med. Maciej Zatoński
Zakład Otolaryngologii Akademii Medycznej we Wrocławiu
ul. Borowska 213
50-556 Wrocław

Cały artykuł ukazał się w czasopiśmie: „Medycyna i Pasje” 2013, nr 1.

poprzedni artykuł