„Uwielbiam starcia, spięcia, egzaminy, zaliczenia, premiery. Żyję intensywnie i czerpię z życia przyjemność” – o swojej pasji opowiada reżyser teatralny Arkadiusz Klucznik.
Co jest „pierniczkiem”, który przyciąga Pana do teatru?
Co jest „pierniczkiem”, który przyciąga Pana do teatru?
W teatrze lalek uwielbiam dziecięcą widownię. W tym wieku człowiek nie poddaje się konwencji. Jeżeli widzi Pinokia, to jest to prawdziwy Pinokio, jeśli patrzy na pirata, to jest to pirat z krwi i kości, a nie aktor przebrany za pirata. Jest to dotykanie pewnej prawdy – z jednej i z drugiej strony. Dzieciak wierzy, że to, co widzi na scenie jest prawdą, więc my wierzymy, że jeśli klaska, to robi to zupełnie szczerze. My dorośli jesteśmy z tego wyprani. U dziecka natura jest nad kulturą. Złote hasła „dziecka sie nie da oszukać, dziecko wyczuje fałsz” to bzdura. Jeden z moich aktorów, który grał pirata, przy okazji wystawiania Piotrusia Pana objął chłopczyka. Dziecko nie wytrzymało fizjologicznie. Nic dziwnego – objął go pirat. Małego człowieka można bardzo łatwo oszukać. Nasz problem polega tylko na tym, co zostaje w głowach. To ogromna odpowiedzialność. Mamy tu widzów, którym „nie zginają się nogi w kolanach” (uśmiech). Chodzi mi o to, że gdy siadają na fotel, to nóżki nawet im nie wystają poza siedzenie. Skrzywdzenie takiej istoty jest niewybaczalne. Tego się boję.
O pasji mówi się, że przychodzi do człowieka nagle, że coś widzi się po raz pierwszy i już się wie... Czy w Pana przypadku było podobnie?
Trafiłem do teatru przez przypadek. Zawsze chciałem być stomatologiem. Mój korepetytor z fizyki „udowodnił” mi jednak szybko, że nie nadaję się na medycynę. Pożegnałem się wtedy z ambicjami i stwierdziłem, że zostanę „badylarzem”. Zawiozłem papiery na ogrodnictwo do Krakowa. Wszedłem do dziekanatu, ale papierów nie zostawiłem. Postanowiłem znaleźć coś pomiędzy medycyną i ogrodnictwem. Zdałem więc na weterynarię. W pewnym momencie zauważyłem jednak, że za chwilę zwariuję. Studiowałem w 1985 roku – weterynarz był wtedy człowiekiem, który wychodził na farmę, oglądał zwierzę i mówił: „Dorżnąć” albo decydował, ile leku wsypać do karmy. Musiałem gdzieś uciec. Ponieważ byłem bardzo aktywny w liceum, na wszystkich polach, pojawił się też pomysł, żeby zobaczyć, jak wyglądają egzaminy do szkoły teatralnej. Pojechaliśmy z przyjaciółką, a w związku z tym, że nawet nie nauczyliśmy się tekstu, nie przeszliśmy przez pierwszy etap. To nie był świadomy wybór teatru. Mogłem wtedy na palcach jednej ręki policzyć, ile razy byłem w teatrze.
Dostałem się jednak na wydział lalkarski PWST we Wrocławiu. Wcześniej tylko raz w życiu widziałem teatr lalek, w wieku czterech lat. Stałem na kolanach mojej matki i się darłem – nic więcej nie pamiętam. Miałem potężnego farta, bo trafiłem na bardzo kreatywny i energiczny rocznik. Nie mogłem stać obok, bo zapieprzali jak motory.
Kiedy skończyłem studia, Polska zaczęła się przekształcać. Nie przyjął mnie żaden z dziewięciu teatrów lalek. Znalazłem Teatr Rozrywki w Chorzowie. Nie znałem ani teorii, ani praktyki teatru muzycznego. Pierwszym spektaklem był „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, wszedłem w rolę „oraz inni”. Choć występowanie było dla mnie dużym stresem, pokochałem musical. Myślę, że mogę nazwać się specjalistą od teatru muzycznego. Pochodzę z jedynego miasta w Polsce, które ma operę, a nie ma teatru - z Bytomia. Od czwartego roku życia byłem bardzo często widzem opery. I to mi zostało do dziś.
Po roku dostałem propozycję pracy we Wrocławskim Teatrze Lalek. Wróciłem również do pracy na uczelni jako asystent, zrobiłem doktorat dotyczący teatru muzycznego dla dzieci. Po jakimś czasie, przy okazji tzw. rozmów sezonowych w teatrze, ówczesny dyrektor powiedział mi: „Biorąc pod uwagę jedność i finanse zespołu, nie mogę z Panem podpisać umowy”. Dwa tygodnie wcześniej kupiłem mieszkanie i położyłem 3 kafelki w łazience. Powiedziałem sobie wtedy – „Dość”. Skończyłem handel zagraniczny (studia podyplomowe) na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu.
Pewnego dnia zadzwoniła jednak moja nauczycielka i nestorka Anna Proszkowska (prowadziła pierwszą w Skandynawii szkołę lalkarską). Przyszedłem na spotkanie, a ona zupełnie bez ostrzeżenia powiedziała, że wyreżyseruję z jej gośćmi z Finlandii spektakl. Wydusiłem tylko, że to na pewno misunderstanding, bo w życiu niczego nie wyreżyserowałem. Ale stało się. Spektakl graliśmy od Brazylii do Rosji. Pomyślałem wtedy, że jeśli teraz nie pójdę na reżyserię, to nigdy tego nie zrobię. Udało się. Zostałem absolwentem Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Jestem jedynym człowiekiem, który skończył w Polsce dwa wydziały lalkarskie.
Mimo że moje życie toczyło się we Wrocławiu – dom, żona, dziecko, praca w szkole, postanowiłem wziąć udział w konkursie na dyrektora Teatru Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana w Będzinie. Cztery godziny po rozmowie kwalifikacyjnej dostałem odpowiedź. Zostałem tam na cztery lata.
Potem na jakiś czas wróciłem do reżyserowania jako freelancer. Zadzwonili do mnie jednak aktorzy z Teatru im. H. CH. Andersena z Lublina. Zgłosiłem się do konkursu i, mimo pewnych perypetii, zostałem wybrany. Jestem tu od siedmiu lat.
Czy teatr lalek jest lepszy od teatru dramatycznego?
Granie w teatrze lalek to drugi rodzaj aktorstwa. Nie gorszy ani lepszy. Większość ludzi na wydziałach lalkarskich, to ludzie, którzy kiedyś dotknęli teatru dramatycznego. Nie dostali się i wylądowali „na lalkach”. Inny jest materiał, widz jest inny. W moim życiu układa się tak, że ta „inność” mi bardzo pomaga. Gdybym był zwykłym aktorem, nigdy w życiu nie byłbym tym, kim jestem teraz. Nie pracowałbym za granicą. Nie reżyserowałbym w Turcji, Belgii, Finlandii, na Słowacji. Byłbym aktorem, co „chodzi między meblami”. U nas wygląda to trochę inaczej. Aktor dramatyczny nie musi się zastanawiać jak siądzie. My musimy. Trzeba być świadomym, że materiał jest inny. Miałem mądrą nauczycielkę, Annę Proszkowską, o której już wspominałem, która śmiała się do rozpuku, gdy ktoś mówił, że aktor lalkarz to aktor dramatyczny z dodatkową umiejętnością animacji lalek. Twierdziła, że to tak jakby śpiewakowi powiedzieć, że jest aktorem dramatycznym z dodatkową umiejętnością śpiewania czy tancerce, że jest aktorką z umiejętnością tańczenia. To jest po prostu inny gatunek teatru, z innymi środkami.
Powiedział Pan, że mężczyźni z Finlandii uważają, że kobieta jest najpiękniejsza, kiedy wychodzi z sauny, bo jest ciepła, różowa i miękka. A jakie cechy ma teatr lalek, że stał się Pana pasją?
Teatr to najzwyklejszy zakład pracy, w którym pracownik i pracodawca muszą poddać się pewnym wymaganiom: ekonomicznym, legislacyjnym, finansowym etc. To jest rzecz, którą rzadko się podkreśla. Nie jest to jednak fabryka gwoździ. Podzielono instytucje na instytucje kultury i artystyczne. My należymy do tych drugich. Kreujemy rzeczywistość. Ktoś zapytał mnie kiedyś, czy spełniam w teatrze swoje marzenia. Ja spełniam cudze marzenia i to jest wyjątkowe.
W teatrze jest magia?
Jestem spokojny o żywot teatru. Padnie telewizja, padną gazety, a teatr pozostanie. Jest czymś fenomenalnym. Moi koledzy, głównie lekarze, bo byłem w klasie biologiczno-chemicznej, wchodząc do teatru, najpierw wąchają, bo teatr inaczej pachnie. Komputer pachnie tak samo jak telewizor, jak komórka. Tu jest człowiek.
Dlaczego jest Pan reżyserem, a nie aktorem?
Po prostu byłem fatalnym aktorem. Poza tym światła świecą w oczy, jest za głośno, to nie jest przyjemny zawód (śmiech). Okazało się też, że reżyserowanie przyszło do mnie naturalnie. Dawniej pomagałem swojej dziewczynie aktorce w próbach. Radziłem: zrób coś w ten sposób, powiedz to inaczej. Sam nie umiałem tego zrobić. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że to właśnie reżyserowanie.
Myślę, że jestem reżyserem również dlatego, że nie mogłem znieść, kiedy ktoś po drugiej stronie rampy mówił, że mam robić coś, co było głupie, bo nie miał innego pomysłu. Nagły szlak mnie trafiał. W teatrze jest jednak hierarchiczność. Nie mogłem odmówić. Poza tym jestem adrealinistą. Uwielbiam starcia, spięcia, egzaminy, zaliczenia, premiery. Wtedy czuję, że żyję.
W pracy reżysera pociąga Pana zatem władza? Teraz to Pana muszą przecież słuchać.
No muszą, bo taka jest podległość zakładu pracy. W teatrze nie może być demokracji, ale jest kategoria partnerstwa. Wymieniamy swoje opinie (nie mylić ze wspólnym decydowaniem, co jest cechą demokracji). Udało mi się stworzyć radę artystyczną. Są w niej przedstawiciele aktorów, działu promocji, jest koordynator widowni, jestem ja. To wielki luksus.
Reżyserowanie to praca z ludźmi trochę innymi, innym gatunkiem człowieka. Mówi się, że aktorka to jest coś więcej niż kobieta, a aktor to jest coś mniej niż mężczyzna (śmiech). Dla nich tragedią jest urwana kokardka w kostiumie… To ludzie skoncentrowani na sobie. Taka jest praca. Co rano drapią swoją duszę. Proszę mi wierzyć, że można zadrapać się na śmierć. Jest w tym trochę ekshibicjonizmu, egocentryzmu, ale jest w tym też Boże pomazanie.
Nie ma teatru, w którym byliby inny ludzie, inni w sensie normalni, zwykli. Co nie znaczy, że nauczyciele, księża i lekarze są gorsi. Mój ojciec jest inżynierem górnikiem, mama nauczycielką polskiego, a więc pochodzę z zupełnie „zwykłej” rodziny. Ustawodawca wpadł na to, że aktor pracuje 24 godziny na dobę. Jego płaca składa się z dwóch części, ta druga cześć jest za zagranie spektaklu. Dostaje więc pieniądze nie tylko za uczestnictwo w próbach, pracę nad tekstem (również w domu) i występowanie na scenie, ale także za tzw. gotowość. Aktorowi bez zgody dyrektora nie wolno wyjechać dalej niż odległość geograficzną, którą może przebyć od godziny 14 poprzedniego dnia.
Czy dostrzega Pan pejoratywne strony „rządzenia”?
Każdy z dyrektorów musi mieć świadomość, że tę funkcję obejmuje się na jakiś czas w danym miejscu. To jest funkcja, nie zawód. Dyrektorem teatru się bywa. W statucie jest napisane, że ja jednoosobowo biorę odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje w tym miejscu. Reprezentuję też jedyną funkcję w teatrze, która musi się zmieniać. Jak mówi mój kolega, dyrektor myli się tylko raz, jak saper.
Jestem z zawodu reżyserem, to mnie najbardziej kręci. To jest kwestia kreacji. Tworzę coś, co od początku do końca jest moje. To jest jak gotowanie: garnek, produkty, przyprawy. Jak się dobrze pomiesza, to coś wyjdzie, jak źle – będziesz głodny. Nie jestem tyranem czy despotą, ale nie jestem miękkim zarządzającym, trudno jest mi wcisnąć kit.
Czy podążanie za pasją i pracą miało swoją cenę?
Ma cenę. W moim przypadku jest to rodzina. Mój syn mieszka 550 km stąd. Ale to nie było tak, że musiałem zrezygnować z rodziny na korzyść pracy. Pewne rzeczy działy się równolegle. Mój kontakt zarówno z synem, jak i z ojcem jest jednak bardzo dobry. Aktywnie sobie pomagamy, ale nie przekraczamy pewnej niewidzialnej granicy, nie wchodzimy w swoje prywatne przestrzenie.
Ceną dla pewnej grupy ludzi jest to, że nie mają stałego domu. Ja jestem Cyganem – dosłownie (mój dziadek był Ormianinem) i w przenośni. Jestem w stanie spakować się w 2 dni. Odpowiada mi to. Nie przywiązuje się ani do rzeczy, ani do ludzi. Ale, co jest rzeczą w moim życiu absolutnie tajemniczą, mam dużą grupę przyjaciół. Uwielbiamy wspólnie pić wódkę i pijamy co najmniej raz w roku, na Barbórkę. Kontakty nie są codzienne, ale cały czas jesteśmy na gorącej linii.
Takie życie ma generalnie więcej pozytywów niż negatywów. Jeśli nie mam stałego mieszkania, to znaczy, że mogę się szybko przenieść. Właściwie mam kilka „swoich” miejsc. Mieszkanie we Wrocławiu, w Lublinie. Problemem jest to, gdzie zostawiłem krawat, którego właśnie potrzebuję. Mam też kilka ulubionych miejsc za granicą – w Turcji, Belgii, Filnlandii, Nowym Yorku.
Sporo Pan podróżuje…
Drugą moją pasją są podróże. Kiedy czuję, że za chwilę będę gryzł, po prostu wsiadam do samolotu i przez tydzień mnie nie ma. To też jest walor niepracowania na scenie. Dyrektora teatru może nie być.
Żyję intensywnie i czerpię z życia przyjemność. Uwielbiam oglądać nowe twarze, miejsca, poznawać kulturę, wtapiać się. Lubię Turcję. To kraj, w którym celebruje się przyjemność: rozmów, spotkań, jedzenia, wspólnego świętowania, tańczenia, picia wódki, przeżywania przygód. Nie ma rzeczy, która przerwie Turkowi picie herbaty. Dlatego ten kraj jest mi tak bliski.
Skąd Pan czerpie energię?
Nie wiem skąd. Ze słońca. Myślę, że jeśli człowiek ma poukładane w głowie, jeśli jest pogodzony ze sobą i nie szuka czegoś, co mu trudno znaleźć, to da sobie radę.
Rozmawiam zatem z człowiekiem szczęśliwym?
Doświadczenie uczy mnie, że jest tylko jedna ważna rzecz, bez której nie da się funkcjonować na żadnej płaszczyźnie – zdrowie.