Właściwie bardziej odpowiednie byłoby tu określenie quasi-powieść, ponieważ sama autorka twierdzi, że jest to wynik jej „świadomości epizodycznej”, która, jak oko pszczoły, zawiera w sobie pojedyncze obrazy. Forma niedługich opowiadań, z których zbudowana jest książka, wydaje się bowiem, zdaniem pisarki, bardziej naturalna i bliższa człowiekowi, „bo świat składa się z pojedynczych spostrzeżeń”. Do nas natomiast, podobno inteligentnych czytelników, należy scalenie wszystkich fragmentów w jedną całość i odkrycie sensu.
Dzieło liczy ponad sto części, którym pisarka nadała osobne tytuły. Niektóre z nich są miniaturowych rozmiarów, jak na przykład „Bardzo długi kwadrans”, w którym przeczytamy dosłownie dwa zdania: „W samolocie między godziną 8.45 a 9.00. Na moje oko trwał godzinę albo dłużej”. Inne natomiast są znacznie bardziej rozbudowane, chociażby historia Kunickiego, o której więcej opowiem później. Choć poszczególne fragmenty wydają się czasem tematycznie odległe od siebie, to łączy je zawsze motyw podróży. Sama autorka podkreśla, że chce się przekonać: „Jaki to ma sens? Co nam to daje? Co to znaczy?”. Bycie w ruchu to także filozofia Tokarczuk, która twierdzi, że jest to głęboka kontestacja świata usiłującego zatrzymać człowieka. Dlatego jej bohaterowie to współcześni podróżnicy. Są róże ich odmiany, jedni jadą, by dotrzeć do celu, a inni po prostu po to, by nie stać w miejscu. Nie są to na pewno zwykli turyści, raczej pielgrzymi, którym do szczęścia nie jest potrzebne dzielenie się z innymi wszystkim, co zobaczą. Trudno nam jednak czasem do końca ich zrozumieć. Myślę tu na przykład o żonie Kunickiego, która na trzy dni znika z dzieckiem tylko po to, by zwrócić uwagę męża, czy Rosjankę, która, choć wzbudza nasze współczucie, to jednak nie do końca możemy zaakceptować jej postępowanie.
Jest jeszcze jeden, bardzo oryginalny, temat poruszany na wielu stronach książki. Jaki? Wędrowcy Tokarczuk mówią: „Celem mojej podróży jest zawsze inny pielgrzym”. Otóż okazuje się, że czasem jest on „ułomny, w częściach”. Pisarka z wielką wrażliwością i niezwykłą dokładnością opisuje… spreparowane zwłoki. Nierzadko są to części ciała ludzkiego. Choć pierwsze z nimi zetknięcie, nawet „na papierze”, może być dość szokujące, to dzięki talentowi Tokarczuk narządy w słoikach wcale nie wydają nam się odpychające, raczej piękne, podobnie jak historie osób, które pisarka plastynuje, „zatapia w formalinie zdań”.
Autorka porusza też problem ludzkiej moralności oraz przypomina że homo sapiens to bardzo trwałe połączenie duszy i ciała. Przykładem może tu być historia czarnoskórego sługi cesarza Józefa, którego ciało po śmierci zostało zakonserwowane i wystawione w muzeum osobliwości Franciszka I. W obronie zbezczeszczonego ojca stanęła jego córka, która pisała do władcy wzruszające listy. Niezwykły związek człowieka ze swoim ciałem pokazuje natomiast historia Filipa Verheyena, który po odcięciu nogi ciągle czuł w niej ból.
Narratorem książki jest kobieta, która, tak jak inni bohaterowie, przemieszcza się z miejsca na miejsce, z lotniska na lotnisko, co sprawia, że wydarzenia przez nią opisywane stają się bardziej autentyczne. Warto tu dodać, że jest ona przede wszystkim doskonałą obserwatorką. Sama zresztą mówi, że „marzyła, żeby patrzeć, sama nie będąc widzianą. Podglądać”. I znakomicie jej to wychodzi. Dostrzega nawet najmniejsze rzeczy: „ruch stopy, która bawi się bezwiednie pantoflem, albo cały zdumiewający akt ziewania. Albo dłoń, która na powierzchni pluszu szuka pilota i – znajdując go – uspokojona więdnie”. Potrafi jednak nie tylko patrzeć, ale także opowiadać o swoich spostrzeżeniach, co było jej kolejnym wielkim pragnieniem. Pisze o tym w rozdziale „Mówić! Mówić!”. Wymowne jest też zdanie, które pojawia się w książce co najmniej dwa razy, mianowicie: „Najsilniejszym mięśniem człowieka jest język”.
Ta część ciała jest również atutem Olgi Tokarczuk, do której warsztatu pisarskiego nie można mieć zastrzeżeń. W Biegunach możemy znaleźć bardzo różne historie: o Kunickim oraz jego zaginionej żonie i synku, którą czyta się jak najlepszy kryminał, o kobiecie, która podróżuje po świecie, tworząc księgę niegodziwości człowieka wobec zwierząt, o władcy haremu i inne, których nie będę jednak zdradzać. Tokarczuk porusza też wiele ważnych dla współczesnego świata tematów, jak chociażby eutanazja czy kult młodości i problem niezauważania osób starszych, a właściwie starszych kobiet. Pisze o zwyczajnych ludziach zupełnie niezwyczajnie: poetycko, przejmująco, czasem w kilku słowach dotykając istoty rzeczy. Wszystko to namalowane jest językiem bardzo plastycznym, obrazowym, rzetelnym, ale przede wszystkim bardzo wciągającym, na tyle, by liczącą około 450 stron książkę przeczytać w jedną noc albo dzień – jak kto woli.
Nie sposób jednak nie wspomnieć, że dzieło ma też słabsze fragmenty. Są to, moim zdaniem, rozdziały zatytułowane „Psychologia podróżna”. Wydaje się, że mają one wyjaśnić sens quasi-powieści, tymczasem ich język jest sztuczny i właściwie trudno zrozumieć, o co chodzi i po co to wszystko. Niełatwe jest też skoncentrowanie uwagi podczas ich czytania, zwłaszcza, kiedy mamy świadomość, że już za parę stron czeka nas, być może, kolejna fascynująca opowieść. Wtedy niestety pojawia się pokusa, by opuścić po prostu nudne części.
Jeśli Bieguni to podróż, a jeśli podróż to na pewno Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka, o którym wspominam ponieważ nasuwają mi się pewne analogie. Tokarczuk pisze „Prawda jest straszna: opisać to zniszczyć”. Zbliżoną opinię znaleźć możemy także w dziele autora Murów Hebronu. Twierdzi on, że miejsca opisane tracą swój koloryt, wyjaławiają się, jak na przykład, dobrze wszystkim znany, świat zachodu. Jest jeszcze jedno podobieństwo: Tokarczuk mówi: „pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne, pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające”. Nietrudno zauważyć, że u Stasiuka także znajdziemy zafascynowanie, przemijaniem i tym, co dąży do upadku. Twierdzi on: „Nie da się ukryć, że interesuje mnie zanik, rozpad i wszystko, co nie jest takie, jakie być mogło albo być powinno”.
Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden szczegół Biegunów. Otóż w książce znajdują się niezwykłe mapy. Sama autorka mów o nich, że: „Ta książka bez map by nie powstała. Pokazują, jakie ogromne, metafizyczne podobieństwo istnieje między budową tego co duże i tego co małe wokół nas: makro i mikro”. Okazuje się, że w jednym z opowiadań przedmiot ten jest ważny jeszcze z innego powodu: „Poprzednim razem przyniosłem mu mapy, słyszałem bowiem, że nic tak nie leczy melancholii, jak oglądanie map” – mówi uczeń, wspomnianego już przez mnie wcześniej, Verheyena. Czy terapia podziałała? Tego nie zdradzę.
A czy mapy albo sama treść Biegunów może pomóc w czymś nam, ludziom czasem bardziej „zabieganym” niż podróżującym? Nie wiem. Pewne jest natomiast, że mimo pewnych niedoskonałości jest to dzieło – bo na to miano z pewnością zasługuje – wciągające, porażające, przyciągające jak magnes, niepokojące, powiedziałabym nawet, że pełne magii. Jednak żadna recenzja nie jest w stanie tego przekazać. Trzeba przekonać się samemu. Pozostaje mi zatem powiedzieć tylko: miłej lektury.