Minął drugi miesiąc od kiedy Mloka stracił swoją pracę. Pracował przez pięć lat jako posłannik w firmie Skyway Entreprises Limited. Firma zbankrutowała i zdecydowała o swoim rozwiązaniu, pozostawiając wielu ludzi bez pracy. Mloka próbował znaleźć sobie nowe zajęcie, ale mu się nie powiodło. Teraz Mloka jest całkiem spłukany. Nie mógł zapłacić czynszu za dom i nie miał co jeść. Siedział trzy godziny na przystanku autobusowym w Majengo. Było to miejsce parne i pełne kurzu, który unosił się w górę po każdym stąpnięciu na gliniaste podłoże, trafiając wprost do nozdrzy przechodzących i siedzących wokół.
Mloka był głodny i spragniony bo nie miał nic w ustach od dwóch dni. Wokół było kilku sprzedawców żywności, mających swoje malutkie stoiska z bananami, pieczonym mięsem, sambusa czy chapati. Mloka pomyślał przez chwilę, po czym wstał i poszedł w ich kierunku. U jednej z kobiet zamówił ryż i mięso. Sprzedawczyni wyciągnęła rękę po pieniądze. „Spokojnie, mama. Zapłacę, jak zjem” – powiedział jej Mloka.
Kobieta wahała się przez chwilę, ale w końcu wzięła talerz i napełniła go jedzeniem. Mloka zabrał swój posiłek i usiadł na ławce obok innych klientów. Jadł bardzo powoli, obserwując przy tym przychodzących i odchodzących ludzi. Po jedzeniu podszedł do wiadra z wodą i wypił dwie szklanki. Następnie zaczął się oddalać jak gdyby nigdy nic. Nie odszedł jednak daleko – sprzedawczyni zorientowała się, że nie zapłacił.
„Hej, moje pieniądze, poproszę!!” – krzyknęła. To wystarczyło, żeby Mloka natychmiast zaczął uciekać. „Złodziej, złodziej!” – kobieta zaczęła i nie przestawała krzyczeć. „Złodziej, złapcie go!”.
Zaczęto go ścigać. Mloka przebiegł przez ulicę w stronę pobliskiego cmentarza. Tłum podążał za nim, krzycząc „Złodziej!”. Mloka doskonale wiedział, jaka kara czeka złodzieja, gdy zostanie złapany przez rozpędzony tłum. Dlatego biegł coraz szybciej, skacząc nad grobami. Opuścił cmentarz i pobiegł w kierunku Maua Primary School. Obejrzał się i zobaczył tłum zbliżający się do niego. Za szkołą był garaż, gdzie stał opuszczony minibus. Schował się szybko w samochodzie. Garaż został szybko otoczony.
–Wszedł do środka – ktoś zawołał.
–Nie. Nie jest przecież idiotą – padła odpowiedź.
–Wejdźmy i sprawdźmy.
Dwóch mężczyzn weszło do garażu. Kiedy tylko zbliżyli się do minibusa, Mloka poderwał się z miejsca, uciekł ze swojej kryjówki i przeskoczył przez mur.
–Tam jest. Złapmy go! – krzyknął tłum z zewnątrz…
Mloka znalazł się między młotem a kowadłem. Stracił pracę nie ze swojej winy, nie miał pieniędzy na jedzenie, a jeść przecież musiał. W desperacji zdecydował się więc na kradzież. W Tandale i w każdym innym slumsie wiele rodzin jest w podobnej sytuacji. Głodują, a pomocy z zewnątrz nie ma. Bo żeby być objętym programem pomocy z zewnątrz, od różnych organizacji, trzeba chorować na AIDS lub malarię lub… no po prostu na coś chorować. Jeśli się „tylko” głoduje, to: „Bardzo mi przykro, ale nie kwalifikuje się pan do kryteriów w tej rubryce. Proszę zarazić się AIDS, to pomożemy”.
Zarażonych na AIDS łatwo sprawdzić, łatwo udokumentować. A głodujących? Każdy głoduje lub każdy może powiedzieć, że głoduje… Kolejny absurd, podobnie jak to jest z gnijącymi owocami.
Wielu w desperacji postępuje tak jak Mloka, licząc na zaspokojenie głodu chociaż tego dnia. Ale wielu też kradzież traktuje jak atrakcyjną alternatywę dla pracy i nauki. Dwa dni przed moim wylotem z Nairobi zdarzył się napad na Mzungu. Dwóch mężczyzn wsiadło do samochodu, który zatrzymał się na skrzyżowaniu. Wyciągnęli pistolet i kazali kierowcy jechać. Gdzie? Na razie nie ważne, po prostu jechać. A w drodze oddać grzecznie portfel i telefon. W portfelu było trochę pieniędzy, telefon też niczego sobie, ale jeszcze ciekawsze okazały się karty kredytowe znanego banku. Gdzie teraz pojechali? Oczywiście do najbliższego bankomatu. Kierowca musiał podać PIN i z konta ubyło pieniędzy. Po czym bandyci powiedzieli: „Dzięki stary. Samochodu nie chcemy, ani twojego życia. Samochód dobry i duży, ale od razu by nas złapali. Zbieramy pieniądze żeby wyrwać się z tego gówna. Jak uzbieramy 5 mln szylingów (ok. 200 000 tys. złotych), skończymy z napadami i spadamy stąd. Na razie!”.
Zniknęli szybko za rogiem ulicy i pewnie następnego dnia w innym miejscu znaleźli kolejną ofiarę. To profesjonalny napad. Mała szansa na schwytanie sprawcy. Większość kradzieży dokonywana jest jednak przez zwykłych kieszonkowców. A wówczas najmniejszy błąd powoduje, że ofiara wszczyna alarm. Pozostaje ucieczka.
I co wtedy? Co się dzieje ze złapanym złodziejem? Może najpierw w Europie. U nas zakuwa się w kajdanki, a policja przyjeżdża po kilku minutach od wezwania. Na komisariacie spisuje się jego winę i trafia do aresztu, gdzie siedzi. Siedzi, stoi, znowu siedzi, dostaje jedzenie. Potem może trafia do więzienia. Tam też siedzi, stoi, idzie na spacer, na telewizję, na śniadanie, obiad, kolację. Po jakimś czasie wychodzi. Znowu próbuje kradzieży, znowu się nie udaje. Znowu kajdanki, areszt, więzienie. Ale recydywa popłaca. Uzyskuje się szacunek u współwięźniów, prawo do tatuażu na różnych częściach ciała. Kilka lat tego luksusu i znowu wolność. Znowu trzeba się martwić o jedzenie. Wszystko „znowu”. Zapach pieniędzy z kantoru działa na umysł. Napad był źle przemyślany, zapomniano o tym przycisku do wzywania policji. Pracownik kantoru zapłacił życiem za jego wciśnięcie, ale policja zdążyła przyjechać na czas. Kajdanki, areszt, proces, dożywocie. Znowu więzienie, awans na króla wśród więźniów, prawo do wielu tatuaży, więzienie staje się znowu domem. Znowu życie bez martwienia się o jedzenie, znowu telewizja, znowu spacery na wyznaczonej trasie i o wyznaczonej porze. Ale nigdy „znowu” wolność.
A jak jest w Afryce? Tam są dwa rodzaje złapań. Przez policję i przez tłum. Przez policję – znowu bicie pałkami i areszt, więzienie w warunkach daleko odbiegających od europejskich. Ale złapanie przez policję to jakaś szansa na „znowu” życie. Rozwścieczony tłum tej szansy nie daje. Samosąd to coś tak powszechnego w Afryce, że stał się niepisanym prawem. Gonitwa za złodziejem dostarcza rozrywki wielu ludziom z ulicy. Nagle eleganccy panowie w garniturach zapominają, po co je założyli i co mają do zrobienia. Ochroniarze przy sklepach mają szansę wykazać się umiejętnościami i nie szkodzi, że poza rejonem sklepu. Podpieracze murów także podrywają się z marazmu, bo w końcu nudny dzień nabiera kolorytu i można dać upust energii kumulowanej w człowieku siedzącym na ławce od tygodnia. Z przodu biegnie najczęściej ten, który był obiektem próby kradzieży. Nietrudno zbierać kolejnych „stróżów prawa”. Wystarczy okrzyk „złodziej!”, by z każdej bocznej uliczki zbiegali się nowi uczestnicy chętni do obejrzenia widowiska. Ale żeby to widowisko nastąpiło, muszą użyć wszystkich swych sił i złapać sprawcę.
Złapać sprawcę! Złapać sprawcę!!!! Złapać sprawcę!!!!!!!! Złapać sprawcę!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Jedyny cel tłumu ucieka dosyć szybko, bo wie, kto będzie (anty)bohaterem tego widowiska. Wie, że wstęp jest darmowy, a jedynym biletem jest osoba domniemanego złodzieja. Pościg… Nagle z przodu wybiega potężny ochroniarz, który usłyszał wołanie tłumu i chce zablokować drogę ucieczki. Po bokach są sklepy. To pułapka. Właściwie wszystko jest w tym momencie pułapką. Tłum zbliża się z dużą prędkością i po chwili oczy ściganego rozróżniają już tych, którzy za chwilę odeślą go na tamten świat. Za taką dłuższą chwilę.
Show must go on! Przedstawienie czas zacząć. Potok przekleństw wypływa z ust lidera tłumu – niedawnej ofiary kradzieży. Pojawia się pierwszy cios. Na razie lekki, pięścią, ostrzegawczy. Ci wszyscy ludzie nie biegli tak długo po to, by cała sprawa została zakończona zbyt szybko. Każdy kolejny cios w różne części ciała skazanego na śmierć wywołuje aplauz i chęć do kontynuacji. Show must go on!
Po chwili dołącza się druga osoba, potem trzecia. Każdy oddaje swój cios, jak najmocniejszy, kopiąc, bijąc pięściami. Najwyżej kilka razy, bo przecież trzeba dać szansę innym! Krew jest oznaką, że spektakl idzie dobrze. Show must go on!
W użytek wchodzą przedmioty, które tłum ma pod ręką. Kilkadziesiąt rozwścieczonych osób zadaje ciosy, przepełnieni chęcią zemsty na tym śmieciu-złodzieju. Kilkudziesięciu ludzi wymierza karę, ale tylko jeden wie, za co. Reszta nie jest tym zainteresowana. Chodzi tylko o dobre widowisko. Nie będę dalej opisywał, jak to wygląda, bo to oczywiste. Samosąd kończy się śmiercią skazanego. Nikogo nie obchodzi przyczyna kradzieży ani to, czy ta kradzież naprawdę miała miejsce. Na okrzyk „złodziej!” zbiega się tłum, otacza ofiarę i zadaje ciosy aż do śmierci. Wystarczy, że w kłótni ktoś krzyknie „złodziej!” i przedstawienie od razu się zaczyna. Przyczyną nie musi być zawsze rzeczywista kradzież. Może być tylko domniemana. To wystarczy. A co na to policja? Nic! Kto pierwszy ten lepszy. Tym razem to tłum złapał przestępcę i należy mu się prawo do wydania „sprawiedliwego wyroku”.
Kradną więc tylko idioci albo desperaci. Tacy jak Mloka, dla których śmierć jest realną opcją przy obydwu wyborach. Przy wyborze „nie kradnę, nie jem” jest ona nieuchronna, a przy wyborze „spróbuję ukraść, może się uda” jest tylko wielce prawdopodobna. Chęć życia wygrywa, bo wielu nie ma nic więcej do stracenia. Samosąd to coś, co odróżnia nasz świat od tamtego.
Sposób traktowania przestępców różni się całkowicie. Spotykałem się z wyjaśnieniami wśród Afrykańczyków: „Gdyby nie było tutaj samosądów, to mielibyśmy całą rzeszę złodziei i każdy by na siebie napadał”. To różnica w skali problemów, różnica w myśleniu i reakcjach między Europą a Afryką. Kolosalna różnica, przerażająca różnica. To przerażające oblicze wciąż pięknej Afryki.
Nie wiadomo, czy Mloka z opowieści w jednej z książek do nauki angielskiego uciekł przed oprawcami. Mloka gonił za szansą zaspokojenia głodu i w konsekwencji uciekał przed tymi, którym nie zapłacił. Afryka ucieka od biedy, ale jednocześnie kara brutalnie tych, którzy uciekając od biedy, uciekają się do kradzieży.
Mateusz Żuławski