Jeśli klient nie przychodzi, to trzeba go znaleźć samemu, wręcz zmusić do kupna czegoś. Dlatego sprzedawca sam często wychodzi na ulicę obwieszony przeróżnymi przedmiotami i podchodząc do przejeżdżających samochodów, daladala, taksówek, przechodzących ludzi, stara się zmniejszyć ciężar tego ładunku a powiększyć zawartość kieszeni o kilka brzęczących szylingów. Problem w tym, że nie jest sam. Na kilkudziesięciu metrach ulicy towarzyszy mu kilkudziesięciu innych sprzedawców, wszyscy szukający klienta, który może pojawi się za 5 minut, może za 10, może za dwie godziny, a może dopiero jutro.
Ludzie sprzedający na targu to ludzie biznesu. Wyższa klasa społeczna. Bo chociaż trzeba się nachodzić za klientem i nigdy nie da się przewidzieć wysokości dziennego zarobku, to i tak praca jest lżejsza od wielu innych profesji. Żeby mieć co sprzedawać, trzeba najpierw to kupić, a na to nie każdego stać. Ci, których nie stać, pracują jako dowoziciele wody, w fabrykach, w magazynach lub nie pracują, siedząc z kumplami cały dzień na murku i bacznie obserwując przechodniów. W tłumie cennym widokiem jest otwarta kieszeń jakiegoś naiwnego człowieka, który myślał, że nic się nie stanie, jak na chwilę wyjmie z niej rękę, żeby włożyć zakupy do torby. I faktycznie, jemu nic się nie stało, tylko portfel lub telefon właśnie zmienił właściciela.
Ci, co nie mają sił ani na pracę, ani na złodziejstwo, bo los obdarzył ich nieuleczalną chorobą, spędzają krótką resztę życia na ulicy. Wyciągnięta ręka to ostatnia deska ratunku, bo ktoś może w końcu rzuci tam drobne monety, żeby wystarczyło choćby na banana. Nic nie mają, więc nic nie zostawiają za sobą. Może poza dziwnym śladem na piasku, bowiem w wielu wypadkach ich ruch zostawia ślady ręki, a nie stopy. Nogi już dawno odmówiły posłuszeństwa i zwinięte pod tułowiem zostały zastąpione przez ręce. Wyposażone w klapki, ręce służą człowiekowi jako narzędzie przemieszczania się, jedzenia i zbierania pieniędzy.
Dzieci to też częsty element wielu skrzyżowań. Stoją w grupkach, po 4 lub 5 osób. Czerwone światło dla samochodów oznacza szansę na wyżebranie szylingów. Ich wiek? 4, 5, 6 lat to standard, 3-latka to ekstrawagancja. Powyżej 6 lat to oczywistość. Niestety, wiele z nich nie musiałoby żebrać. Rodziców stać na wysłanie ich choćby do najtańszej szkoły. Ale szkoła kosztuje, a ulica przynosi zyski. Matka prowadzi w ten sposób firmę żebraczą, która codziennie dokłada do jej kieszeni kolejne szylingi, niszcząc zarazem tych, którzy te szylingi przynoszą.
Rzeczywistość dla wszystkich tych grup pracowniczych jest jedną wielką monotonią. Ale nie zawsze. Jest ktoś, kto tę monotonię na chwilę ożywia i sprawia, że ręce się wydłużają, a dłonie powiększają, jakby po to, by zmieścić jeszcze więcej monet, na zapas.
Mzungu!!! Słowa niosą za sobą pewne skojarzenia. Tak jest w Europie. Kojarzymy rzeczy z ich właścicielami. Aparat fotograficzny należy do fotografa, książka do studenta, smycz do psa, samolot do pilota. W Afryce słowo określające rzecz może zostać w umysłach mieszkańców utożsamione z osobą. To już nie jest skojarzenie. To tożsamość. Nierozdzielny byt. A więc jak spotkamy treść jednego słowa, automatycznie ujrzymy przed sobą treść drugiego słowa.
Mzungu i pesa. Niestety, jest to jedna z tych par słów, które wielu Afrykańczyków uważa za jedno. Europejczyk i pieniądz. Mzungu jest tym obiektem, który budzi do życia monotonne tempo afrykańskich zakamarków. Świeczka pośrodku ciemności. Tym jaśniejsza, bo przecież Mzungu nie idzie nigdy sam. Zawsze towarzyszy mu ‘pesa’! Setki oczu wlepionych w ten obiekt szuka okazji, żeby wyciągnąć coś z tej lśniącej skarbonki. Sprzedawcy krzyczą, zachwalając swoje towary, żebracy błagalnie patrzą, wyciągając ręce, złodzieje szukają choćby najmniejszego momentu nieuwagi, a dzieci-żebracy całą chmarą ciągną go za ręce, śpiewając swoją piosenkę ‘Daj mi pieniądze’.
Mzungu też człowiek, i w pewnej chwili zgłodnieje lub zachce mu się pić. Podchodzi do pobliskiego straganu.
‘Ile kosztuje woda?’ – pyta
‘Jak dla Ciebie, przyjacielu, sprzedam za 500 szylingów’ – odpowiada gość, który przed chwilą sprzedał ją komu innemu za 200. Po kilku zakupach orientujesz się, że przepłacasz. Mówisz sobie w myślach: teraz już nie dam się oszukać! Podchodzisz dumnie do sklepu i pytasz:
‘Ile kosztuje woda?’
‘Jak dla Ciebie, przyjacielu, sprzedam za 1000 szylingów.’
‘Nie próbuj mnie oszukiwać. Znam cenę. Woda kosztuje 200 szylingów!’ – odpowiadasz pewnie, z satysfakcją, że zaskoczyłeś sprzedawcę…
‘Dla ciebie kosztuje 1000’ – pada odpowiedź bez żadnego zająknięcia. Pozostaje tylko kontynuować poszukiwania uczciwego sprzedawcy i pozostać dłużej spragnionym. Sytuacja powtarza się w przypadku owoców, pamiątek, rzeczy codziennego użytku – wszystkiego. A nieraz to, że zapłaciłeś atrakcyjną cenę 300 szylingów za dużą papaję nie oznacza, że tyle zapłaciłeś. Sprawdzasz w domu resztę i okazuje się, że zapłaciłeś jednak 800! Kolejne zwycięstwo Afrykańczyka nad Mzungu.
Dlaczego tak jest? Dlaczego wielu kojarzy Mzungu nie z człowiekiem, a z pieniądzem? Ano dlatego, że przez wiele lat Europejczycy budowali swoją potęgę na eksploatowaniu Afryki. A teraz większość białych ludzi jedzie do Afryki znowu żeby brać, a nie dawać. A żeby brać piękne krajobrazy ze zwierzętami w parkach narodowych, mieć wspaniały widok z okna po przebudzeniu, nie narzekać na przerwy w elektryczności, przemieszczać się szybko, pomimo małej ilości dróg i korków w dużych miastach, trzeba wziąć ze sobą pieniądze. Niestety, większość Wazungu (liczba mnoga) mieszka w najdroższych hotelach, spędza całe dnie na plaży, jeździ tylko taksówkami i żywi się w hotelowych restauracjach. Ich pieniądze nie budują gospodarki kraju, bo trafiają do zagranicznych biur podróży, hoteli itd. A ubogi Afrykańczyk może tylko patrzeć i zazdrościć…
Taki obraz Mzungu wbił się głęboko w świadomość ubogiego Afrykańczyka. Mzungu, który gardzi lokalną społecznością, nie zasługuje na szacunek. Jest się dla niego miłym, bo ma pieniądze. Dopóki te pieniądze wydaje, dopóty jest się dla niego miłym. Spotkany wyjątkowo na ulicy, kojarzy się właśnie ze skarbonką pełną pieniędzy, a nie zwykłym człowiekiem. Problem ma ten, który tą skarbonką nie jest, i który nie przyjechał brać, ale pomagać. Wolontariusz nie odróżnia się od innych Wazungu wyglądem, ale zachowaniem. Chodzi piechotą lub używa lokalnych środków komunikacji, uczy się miejscowego języka, rozmawia z ludźmi i nie zniechęca się tym, że sporo ludzi uważa go za źródło świeżej gotówki. Wolontariusz wie, że Biali ludzie próbowali przez wiele lat utrwalić przemocą pogląd o swojej wyższości, czego są teraz owoce. Wolontariusz wie, po co przyjechał i koncentruje się na tym celu. Nie da się przefarbować skóry, ale da się pokazać ludziom, że Mzungu może być inny. Wywołuje to początkowo niedowierzanie i głębokie zdziwienie, ale po pewnym czasie przeradzają się one we wdzięczność i przyjaźń. Jednak mimo wszystko, nawet wtedy ‘pesa’ nie odłącza się całkiem od ‘Mzungu’, więc trzeba po prostu być tego świadomym i nie dawać się wykorzystywać.
Niestety, zagrożenie dla Mzungu-wolontariusza płynie także od samych Wazungu-wolontariuszy, którzy wiele lat temu przyjechali do Afryki, by pomagać, a stali się przedsiębiorcami budującymi okazałe budowle za pieniądze wyłudzone od… Afrykańczyków i wolontariuszy. Propaganda słowna sprawia, że Afrykańczyk jest przekonany, iż daje pieniądze na szczytny cel, choćby kosztem nie kupienia leków na malarię dla swojego dziecka. ‘Dyplomata to taki człowiek, który potrafi powiedzieć: Spieprzaj! w taki sposób, że poczujesz podniecenie na przyszłą drogę’. Dobry wyłudzacz pieniędzy to taki człowiek, który potrafi wyciągnąć od ciebie ostatni grosz w taki sposób, że poczujesz mu się jeszcze dłużny. Tacy Wazungu na szczęście są rzadkością, ale zdarzają się i dobrze o tym wiedzieć.
Notatka z dziennika:
Dzieciaki ze slumsów robią się natrętne. Już nie proszą o pieniądze. Żądają pieniędzy!
‘Pesa! Pesa!! Nipe!!!’ (Pieniądze! Pieniądze! Daj mi!)
Łapią za ręce i nie chcą puścić. ‘Rudi nyumbani’ (Wracaj do domu) nie pomaga; dopiero po dłuższym czasie się zniechęcają. I najgorsze jest to, że najgorsze wyjście to dawanie im pieniędzy. Utrwaliłoby to myślenie o Mzungu jako o niewyczerpalnym źródle gotówki, którą można za darmo otrzymać. A jak za darmo, to po co pracować. Poza tym za każdym razem chciałyby więcej i wysyłane przez swoje matki, przychodziłyby w coraz liczniejszych grupach. Niemożliwością byłoby wówczas przejście na piechotę drogi dom-miejsce pracy. Smutne jest to, że przecież trzyletnie dzieci nie wyssały żebractwa z mlekiem matki. Nie wiedzą też od urodzenia, że Mzungu to łatwy pieniądz. To rodzice uczą ich tego i wysyłają potem na ulicę, żeby żebrały. Dziecko uczy się, że jedynym sposobem na zdobycie pieniędzy jest proszenie o nie na ulicy, a nie praca. Dzieciak jednego dnia przynosi matce 100 TSH, następnego dnia żąda się od niego 200, potem 300 itd. A matka często wcale nie wydaje tego na chleb dla rodziny, tylko np. na nowe ubranie dla siebie.
No ale przecież nie wszyscy tak postępują?! No jasne, że nie wszyscy! Ale skoro problem jest już widoczny, to znaczy że postępowało tak wystarczająco dużo osób, aby uczynić go widocznym. Nie chcę natomiast, aby te refleksje zepchnęły na margines ludzi uczciwych. Bo oni SĄ. Wielu ciężko pracuje na każdy kawałek chleba. Ale każdy gest uczciwości wobec Mzungu to dla mnie zaskoczenie, a nie coś normalnego. Nie dziwię się temu, stwierdzam fakt. Nie krytykuję, bo domyślam się, z czego ten stan się wywodzi. Byłem natomiast stałym klientem tych sprzedawców, którzy od początku podawali uczciwą cenę. W ten sposób stawałem się stałą, przewidywalną częścią ich dziennego dochodu.
Niektórzy mieszkańcy są naprawdę w beznadziejnej sytuacji i umierają z głodu nie ze swojej winy. Jednak ci z reguły nie rzucają się na przechodniów, bo nie mają na to siły. Zostają ze swoim cierpieniem w domach albo klęczą w ciszy na ulicy, wystawiając rękę. Dla nich drobny datek może dużo zmienić, bo połączony z uśmiechem w ich stronę, może dać Nadzieję.
Afryka wyciąga rękę po pomoc. Odtrącanie tej ręki nie przyniesie nic dobrego. Nic dobrego nie przyniesie też ciągłe napełnianie tej ręki datkami. Dopóki nie zmieni się w Afryce sposobu myślenia, dopóki nie zapewni się ludziom warunków i możliwości do uczciwej pracy (wędka), dopóty wszelka ‘zastrzykowa’ pomoc (ryba) zawsze będzie niewystarczająca. Wolontariusz także może dawać pieniądze od czasu do czasu tym ‘niewidzialnym’ nędzarzom ulicy, ale musi pamiętać o tym, że jego zadaniem jest dostarczenie ‘wędki’. I najlepiej jak przy tym dawaniu sam pozostanie niewidzialny. Nawet nie dlatego, że tak jest w Biblii napisane, ale dlatego, żeby zacząć oddzielać Mzungu od pesa w umysłach Afrykańczyków.
Z promu płynącego do dzielnicy Kigamboni widać wieczorem z oddali oświetlone budynki Dar es Salaam oraz ludzi kręcących się na łodziach rybackich w porcie po drugiej stronie. Podczas czwartego kursu promem podszedł do mnie mały chłopak w brudnej koszulce i spodenkach, które były tak krótkie, że wyglądały jak bokserki (bo może to były bokserki). Nie pamiętam jego imienia, pamiętam za to jego mądre oczy. Był jakiś inny niż wszystkie dzieci, które tutaj spotkałem. Lubił sobie porozmawiać, bez patrzenia na mnie przez pryzmat mojego koloru skóry. Wydaje mi się, że na promie znalazł się w takim samym celu, co ja – bez konkretnego celu. Chciał popatrzeć na morze i na miasto. Nie prosił o pieniądze, nie chciał ich. Sam mu proponowałem, że kupię mu mandazi (pączka) i dam szylingi na powrót daladala do domu. ‘Już jadłem i wrócę na piechotę, bo mieszkam tu niedaleko’ – odpowiedział.
Pożegnaliśmy się przy promie. Poklepałem go po ramieniu i rozeszliśmy się w swoje strony. Powiedział na koniec: ‘Mungu akupe neema na akubariki’ („Niech Cię Bóg obdarza łaską i niech Cię błogosławi”). Nigdy więcej go nie spotkałem, ale były to najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałem podczas tego wyjazdu.
Mateusz Żuławski